Być może rację miał stary Kant pisząc, że rzeczy samych w sobie nie możemy poznać, a to, co ukazuje się nam przed oczami, to tylko ich mizerna, ale za to dostępna naszym zmysłom powłoka. Jajecznica, którą widzimy na czyimś talerzu, wchodząc do baru „Krokiecik”, to zatem nie jajecznica, lecz jedynie „zjawisko jajecznicy”, a pałaszujący ją ze smakiem konsument to nie konsument, lecz jedynie „zjawisko konsumenta”. A ze zjawiskami, wiadomo – zależy gdzie ucho i oko przyłożyć. Dla jednych jajecznica będzie zbyt ścięta, dla innych za luźna. Jaka jest naprawdę – trudno orzec.
Do filozofii Kanta przekonała mnie wczorajsza poranna lektura krótkiego artykułu w bezpłatnym dzienniku „Metro”, relacjonującego wtorkową uroczystość rozdania Paszportów czasopisma „Polityka”. A i owszem, mnie też kopnął zaszczyt obserwowania gali, ze szczególnym uwzględnieniem wystąpienia Zygmunta Miłoszewskiego, który – odbierając ów Paszport – raczył oskarżyć o tupet przybyłych na imprezę urzędników państwowych.
Z tym że zjawisko pod tytułem „rozdanie Paszportów Polityki” ukazało mi się we wtorkowy wieczór w zupełnie odmienny sposób niż dziennikarzowi „Metra” – i jakoś zupełnie inaczej zapamiętałem wydźwięk sceny z udziałem laureata. Stwierdzenie Miłoszewskiego nie przypominało w żadnym wypadku poważnego zarzutu o to, że „kultura u nas jest mało dotowana, artyści nie mają wsparcia, a czytelnictwo jest na marnym poziomie”, lecz nieporadną próbę wykrzyczenia swojego niezbyt sprecyzowanego oburzenia. O co bowiem dokładnie chodziło pisarzowi w momencie, gdy wygłosił lakoniczne zdanie o tupecie – Bóg raczy wiedzieć. Można się było tego jakoś domyślać. Wszyscy wiemy, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Ale sam Miłoszewski mętnie tłumaczył później w wypowiedzi dla Radia TOK FM, że „nie mówił o pieniądzach, bo pieniądze ma w dupie”, a o tym, „żeby kultura przestała być w pogardzie”.
Prowokacja Miłoszewskiego wypadła blado nie tylko pod względem merytorycznym, ale także – by użyć urzędniczego slangu – formalnym. | Piotr Kieżun
Tak samo nie wiadomo było do końca, do kogo laureat się zwracał. Czy miał na myśli tylko obecnego prezydenta, minister kultury Małgorzatę Omilanowską i paru innych ministrów, czy może o wiele większe grono osób? Wspomnianymi urzędnikami byli przecież obecni na sali szefowie państwowych instytucji kultury, którzy jeszcze niedawno, nie zważając na to, że jedna noga ugrzęzła im w państwowym bucie, drugą ofiarnie wkładali w drzwi rządowych gabinetów, by jako awangarda Obywateli Kultury wyszarpać na ową kulturę kilka promili z centralnego budżetu.
Zresztą prowokacja Miłoszewskiego wypadła blado, nie tylko pod względem merytorycznym, ale także – by użyć urzędniczego slangu – formalnym. Do robienia skandali trzeba mieć talent. Jeśli huczeć ze sceny, to huczeć, poszaleć jak Klaus Kinski, a nie pośpiesznie rzucać oskarżenie pod koniec występu. Ale widocznie suspens wychodzi Miłoszewskiemu lepiej w powieściach.
Siedząc na widowni Teatru Wielkiego i oglądając cały ten spektakl, zadawałem sobie pytanie, dlaczego Miłoszewski, chcąc zademonstrować swój sprzeciw wobec polityki kulturalnej państwa lub jej braku, wzorem wszystkich artystów-buntowników nie poszedł deczko dalej i po prostu nie odmówił obecności na gali? (Broń Boże, nie namawiam do nieprzyjmowania Paszportu). Dziennikarzom, którzy z pewnością rzuciliby się z pytaniami o ten gest, mógłby całkiem przytomnie i w jasnych słowach odpowiedzieć, że przecież nie chodzi już nawet o procent wydatków państwowych na kulturę, tylko o zwykły fakt, że masa pieniędzy na ten cel jest rokrocznie wyrzucana w błoto – a to na idiotyczne akcje promocyjne, a to na napisane na kolanie programy, a to znów na finansowanie przedsięwzięć, które akurat poradziłyby sobie bez państwowego mecenatu. Nie mówiąc już o nie zawsze jasnych mechanizmach redystrybucji skromnych środków. I on, Miłoszewski, absolutnie się na to nie zgadza. Na pewno znalazło by się do tego parę wymownych przykładów.
Prawdziwym „skandalistą” na gali Paszportów był zatem nie Miłoszewski, ale Agnieszka Holland. Odbierając nagrodę Kreatora Kultury, wspomniała swój niedawny udział w paryskiej demonstracji solidarności z ofiarami ostatnich zamachów, zorganizowanej pod hasłem obrony wolności wypowiedzi. Podobne demonstracje odbyły się w Berlinie, Sofii, a nawet w Ułan-Bator, mówiła. Niestety, na tej mapie zabrakło Warszawy.
Różnica pomiędzy wystąpieniem Miłoszewskiego a wystąpieniem Holland polegała na tym, że o ile Miłoszewskiemu zależało na wywołaniu skandalu, o tyle Holland zwyczajnie wskazała na skandal, którego sami byliśmy autorami. Tak, przyznam, że po słowach reżyserki zrobiło mi się głupio. Nie dlatego, że nie pobiegłem organizować demonstracji, do czego w ogóle nie mam talentu, lecz z zupełnie innej przyczyny – Holland miała absolutna rację, mówiąc o tym, że większość Polaków tak bardzo przyzwyczaiła się do wolności słowa, że przestała ją doceniać. Do tej większości należą również osoby obecne w Teatrze Wielkim.
Wstyd się przyznać, pani Agnieszko, ale ja też. W tym przypadku jajecznica jaka jest – każdy widzi.
* Powyższy tekst został zmieniony. W pierwotnej wersji w ostatnim akapicie autor błędnie napisał, że gala odbyła się w Teatrze Narodowym.