Wyczekiwana i straszliwie spóźniona podróż szefowej polskiego rządu na Ukrainę została zepchnięta w cień przez wznowienie działań wojennych w okolicy Doniecka. Wymagające dojrzałej i uczciwej analizy ze strony przedstawicieli elit obydwu krajów polsko-ukraińskie relacje zniknęły w nawale wydarzeń wewnętrznych na Ukrainie.

Z pozoru wszystko przebiegało doskonale. Oficjalne przemówienia premier Ewy Kopacz, Petra Poroszenki i Arsenija Jaceniuka pełne były kurtuazji – przypominały nieco przemówienie ukraińskiego prezydenta z polskiego Sejmu sprzed miesiąca. Wiele było mowy o symbolach, ale mało o konkretach. Te pojawiły się z lekkim opóźnieniem. Polskiej premier towarzyszyli szefowie kilku resortów. Wiadomo już, że w najbliższym czasie ruszy polsko-ukraińska wymiana młodzieży, a udział polskich ekspertów w przygotowaniu ukraińskiej reformy samorządowej będzie kontynuowany. O ile oczywiście sama reforma dojdzie do skutku – ponieważ w związku z przedłużającą się sytuacją wojenną na Wschodzie kraju staje ona pod znakiem zapytania.

Ogłoszony w Kijowie sukces nie powinien nam jednak przesłaniać tego, że i w stosunkach polsko-ukraińskich nie jest różowo. No cóż – pisząc wprost – ci którzy po „rewolucji godności”  uznali, że polsko-ukraińskie niesnaski mamy już za sobą – byli albo osobami dość naiwnymi, albo po prostu niepoprawnymi idealistami.

Pamiętajmy, że w nierozwiązanych problemach historycznych niezmiennie tlą się pewne ryzyka. Przekonamy się o tym już za kilka miesięcy, gdy na ekrany wejdzie film o Wołyniu w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Niestety, lęki przed ukraińskim (mniej lub bardziej wyimaginowanym) nacjonalizmem to nie rezultat prorosyjskiej propagandy i nieobliczalnych działań niektórych „kresowych” działaczy. To problem realny – nie zniweluje go oficjalnie manifestowana przyjaźń i rozproszenie uwagi związane z konfliktem na Ukrainie. Polskie elity powinny natychmiast zająć się tą kwestią, zamiast poddawać się fałszywemu moim zdaniem przekonaniu, że należy czekać aż Ukraina „okrzepnie”. Tak działo się przez ostatnie dwadzieścia lat i rezultaty były więcej niż mizerne. Na nieszczęście dla sprawy, muszą nam w tym pomóc ukraińskie elity. Skąd ten pesymizm?

Polskę z całą pewnością (nawet pomimo wpadek duetu Komorowski–Kopacz) należy uznać za najlojalniejszego sojusznika Ukrainy w jej europejskich i atlantyckich staraniach. Jesteśmy jednak partnerem zdecydowanie niedocenianym przez ukraińskich przywódców. Polski zabrakło przy negocjacyjnym stole, przy którym zasiedli natomiast ministrowie z Francji i Niemiec. Premier Jaceniuk od roku nie odwiedził Warszawy. Przez kilka miesięcy brakowało ambasadora Ukrainy w Warszawie, a gdy już pojawił się kandydat, Andrij Dyszczyca, jego nominacja przez blisko dwa miesiące czekała na podpis. Na paradę z okazji święta ukraińskiej niepodległości zaproszono Angelę Merkel, ale już nie Bronisława Komorowskiego – prezydenta kraju, który jako pierwszy tę niepodległość uznał. Kuczmie, Juszczence i Janukowyczowi Polska była potrzebna do utrzymywania kontaktów z Unią Europejską. Poroszenko najwyraźniej już nas nie potrzebuje.

Należy – przynajmniej częściowo – oddać Ukraińcom sprawiedliwość. Polski premier nie pojawił się nad Dnieprem od trzech lat (choć i trzeba przyznać, że często podróżował tam Bronisław Komorowski). Taka rządowa opieszałość mogła być zrozumiała w czasach Janukowycza, ale dlaczego po Majdanie czekaliśmy z podróżą aż rok? Wiele jest ciągle do zrobienia – stosunki polsko-ukraińskie wymagają zdefiniowania na nowo, ponieważ dotychczasowe definicje, wypracowane jeszcze w latach 90., już nie obowiązują.