Trzeci akt kryzysu
W europejskiej gospodarce jak u Czechowa: strzelba wisząca na ścianie od początku dramatu wreszcie wypaliła. I to trzy razy.
Szwajcarski bank centralny uwolnił kurs franka, który w ciągu kilku godzin umocnił się o 20 proc. Stało się to ku przerażeniu nie tylko polskich kredytobiorców, lecz także firm działających w „realnej” gospodarce: hotelarzy (pełnia sezonu narciarskiego!) oraz przemysłowców. Teraz już nikt nie ma wątpliwości, że głównym szwajcarskim towarem eksportowym jest bezpieczeństwo, a dominującą branżą gospodarki – banki. Dowodzi tego zarówno szybujący kurs franka, jak i ujemne stopy procentowe.
Po kilkuletnich oporach Europejski Bank Centralny zdecydował się na „luzowanie ilościowe” – skup istniejących aktywów za nowe „wydrukowane” (a faktycznie jedynie wygenerowane w systemie informatycznym) pieniądze. Co miesiąc przez ponad półtora roku na rynek trafiać ma 60 mld euro. Podobne programy wprowadzone wcześniej w USA i Wielkiej Brytanii doprowadziły do spadku bezrobocia i zdołały wygenerować niewielki wzrost. Działanie takie można jednak postrzegać jako nową formę dewaluacji – tańszy pieniądz ma zwiększyć konkurencyjność strefy euro w stosunku do reszty świata. Problem z dewaluacją polega jednak na tym, że jeśli chcą ją przeprowadzić wszyscy (a Amerykanie i Anglicy już udowodnili, że nie mają przed nią oporów), to cała operacja kończy się powszechną inflacją przy niezmiennie marnych pozostałych wskaźnikach.
Za trzecim podejściem (poprzednio głosowali dwa razy w 2012 r.) Grecy wybrali wreszcie skrajną lewicę. Dokładnie mówiąc – nie wszyscy Grecy, a jedynie nieco ponad jedna trzecia głosujących, co przy osobliwej ordynacji przełożyło się na niemal połowę miejsc w parlamencie. Lider zwycięskiej Syrizy Alexis Tsipras w ciągu zaledwie godzinnych negocjacji znalazł brakujące szable – wśród nacjonalistów. Wychodząc z różnych pozycji, lewica i prawica doszły do tego samego prostego wniosku: Grecy są dobrzy i bez winy, a źli są Niemcy (oraz Holendrzy, Finowie i inni faszyści). Jest to przykra wiadomość dla wszystkich pięknoduchów marzących, że Tsipras okaże się wielkim ideowym – a nie tylko politycznym – odnowicielem lewicy. W parę dni po wyborach zamiast wielkich racjonalnych projektów naprawy świata są tanie nacjonalistyczne gesty i skandaliczne pochwały Putina. Z kryzysem gospodarczym sprzed paru lat jest to związane oczywiście w ten sposób, że pytanie o dalsze członkostwo Grecji w strefie euro staje się znów aktualne. Tym razem jednak, inaczej niż parę lat temu, kanclerz Niemiec mówi wyraźnie, że jest się w stanie pogodzić z opuszczeniem klubu przez Ateny – ale z tym, że w nim zostaną i nie będą spłacać długów, już nie.
Na Wschodzie bez zmian
Barbarzyński ostrzał Mariupola i utrata przez Ukraińców lotniska w Doniecku rodzą obawy przed wojną, która rozgorzeje na pełną skalę. Jak na razie sytuacja jest jednak taka jak przez większość poprzedniego roku. Najtrafniej opisuje ją słowo „klincz” – i jest to pułapka, w którą wpadła Rosja. Wojna na wschodzie Ukrainy nie toczy się wcale o dwa zbuntowane obwody (bo tych, obarczonych przestarzałym przemysłem i dodatkowo zniszczonych walkami, na dobrą sprawę nie chce ani Kijów, ani Moskwa), lecz o dusze. Po ćwierć wieku na ziemi niczyjej, Ukraińcy zdecydowali, że chcą być częścią Zachodu: demokratycznie wybierać władze i uważnie patrzeć im na ręce, stosować rządy prawa. Gdyby tego samego zapragnęli Rosjanie (kulturowo przecież bliscy Ukraińcom) byłoby to wyrokiem śmierci dla rządzącej dziś Kremlem sitwy.
Rosja Putina dlatego jest niebezpieczna, że działa – we własnym przekonaniu, ale jest to przekonanie uzasadnione – w obronie własnej. Zachodni politycy i publicyści (w odróżnieniu od polskich) nigdy przecież nie ukrywali, że liczą na powolne rozprzestrzenianie się demokracji w obszarze posowieckim. Na zachód od Warszawy nigdy nie traktowano tej sprawy priorytetowo, ale zmiany zapoczątkowane w Kijowie miały objąć także Moskwę. Pod jednym ważnym względem tak się zresztą stało: w Rosji nie ma demokracji, ale pojawiło się społeczeństwo konsumpcyjne. I to, w kontekście drastycznie uszczuplonych dochodów z ropy (dodatkowy dowód na zachodni spisek!), jest kolejnym zmartwieniem Putina.
Brak pieniędzy oczywiście ogranicza zdolność prowadzenia wojny na większą niż obecna skalę, lecz równocześnie uniemożliwia Moskwie realistyczne myślenie o zawarciu pokoju: posłuszeństwa poddanych nie będzie już za co kupić, a przykład demokratycznej Ukrainy może okazać się tym bardziej zaraźliwy. Położenie gospodarza Kremla staje się zatem tak złe, że przepowiadany mu parę miesięcy temu (prawdopodobnie wskutek celowej akcji dezinformacyjnej) rychły zgon przestaje być najgorszym scenariuszem.
Jeśli jest jakikolwiek powód, by Putinowi współczuć, to taki, że przyparty do muru może stać się jeszcze bardziej niebezpieczny. Rozumieją to Niemcy, którzy konsekwentnie stosują politykę kija (sankcje) i marchewki (wizja unijno-rosyjskiej strefy wolnego handlu w razie wycofania z Ukrainy). Szanse powodzenia tego podejścia są niewielkie, ale i tak jest ono bardziej rozsądne niż dywagacje o wysyłaniu polskich wojsk do Donbasu (kandydat Duda) czy rosyjskich wojsk do Polski (generał Koziej).
Nowa lewica
Ciekawe, jak wiele z osób mówiących o potrzebie zmiany pokoleniowej w SLD spodziewało się, że może mieć ona twarz i poglądy Magdaleny Ogórek. Bez względu na to, co powodowało zarządem partii nominującym młodą doktor historii Kościoła na kandydatkę na prezydenta RP, decyzja ta podkreśla konserwatywny charakter ugrupowania, przekreśla ostatnie szanse na powstanie zjednoczonego Centrolewu i daje SLD zdolność zawarcia koalicji z PiS. Również pod tym względem mamy jednak do czynienia z powrotem na dawne pozycje, a nie z nową jakością. Przyszła koalicja PiS–SLD była przecież częstym tematem publicystycznych spekulacji pięć lat temu, temat znikł dopiero po katastrofie smoleńskiej.