Czytaj także recenzję „Hiszpanki” autorstwa Sebastiana Smolińskiego [LINK]
„Hiszpanka” Łukasza Barczyka jest filmem o powstaniu wielkopolskim. „Hiszpanka” Łukasza Barczyka nie jest filmem o powstaniu wielkopolskim. Te dwa zdania są antynomiczne, a jednocześnie – prawdziwe. Bo jak może być inaczej w przypadku fantazji o grupie telepatów, którzy w grudniu 1918 r. pragną uchronić Ignacego Jana Paderewskiego przed atakiem złowrogiego niemieckiego medium? Rozumiem więc intencję twórców, gdy w materiałach promocyjnych piszą: „Nie wiadomo, czy powiązane z Powstaniem Wielkopolskim wydarzenia są prawdą, czy jedynie iluzją”. Nieważne, czy uznamy to podkręcanie napięcia za świadome wpisanie się w tradycję książek Kazimierza Brandysa o polskiej nierzeczywistości, czy jedynie za zestaw PR-owych zaklęć. Jeśli od filmu oczekujemy konwencji realistycznej – to włączmy sobie „Pogranicze w ogniu”. „Hiszpanka”, choć osnuta wokół historii, miała być – tak przynajmniej była powszechnie zapowiadana – widowiskiem. Paradoksalnie jednak najbardziej blado wypada tam, gdzie najbardziej chce zwrócić uwagę widza, pośród feerii efektów i konceptów. Najciekawsza zaś wydaje się być w miejscach, które skrywają się pod tą warstwą blichtru – równie grubą, co zwodniczą.
Fajerwerki na cały powiat
Już promocyjny dyskurs wokół „Hiszpanki” pełen jest zapowiedzi, że będziemy oto świadkami oszałamiającej wizji, megaprodukcji, jakiej w polskim kinie jeszcze nie było. Rzeczywiście, sporo się tu świeci i błyska, akcja szybko przenosi się z Picadilly Circus na okręt wojenny Jego Królewskiej Mości, a ze zrewoltowanego Berlina do przyczajonego Poznania; podczas seansów spirytystycznych kamera wiruje, jak należy. Gdy jednak pomyśli się o budżecie, jaki Barczyk miał do dyspozycji, napompowany balonik pęka, a cały szumnie zapowiadany rozmach sprowadza się do mało imponujących sztuczek, z których żadna nie jest w stanie oszołomić i zdezorientować.
Zdaję sobie sprawę, że oprawa ta miała pozostać na granicy kiczu i umowności, że od czasu do czasu scenografia miała do widza puszczać oko. Jednak nie mogę zgodzić się z Tomaszem Piątkiem, który broniąc „Hiszpanki” nazywa Barczyka autorem filmów „agresywnych, natrętnie ambitnych, świadomie pretensjonalnych”. Owszem, najnowszy jego obraz jest pretensjonalny, wykrzywiony, cudaczny – w sposób absolutnie zamierzony. Trudno doszukać się w nim jednak agresji i natrętności. To raczej rzucane od czasu do czasu deklaracje „Patrzcie, to też umiem!”. Barczyk umie więc zrobić komputerowy sterowiec, który na parę sekund pojawi się na ekranie; umie sprawić, że okrętowa kajuta staje się więzieniem z szaloną grawitacją. Nie potrafi jednak naprawdę odlecieć, nie zabiera widza do kalejdoskopu historii i iluzji wirującego aż do zawrotu głowy. Grzecznie prowadzi widza za rękę przez w gruncie rzeczy staroświecki gabinet krzywych luster.
Nie chcę tu pomstować na dialogi, grę aktorską czy charakteryzację – z małymi wyjątkami tak przerysowaną lub drewnianą, że trudno sądzić, by nie odbyło się to w sposób zamierzony. To raczej czytelne nawiązanie – a wręcz hołd – dla kina z epoki przedstawianej na ekranie, do łopatologicznych napisów pomiędzy ujęciami czy dramatycznej ekspresji, która dziś drażni nas lub śmieszy. Nie twierdzę też, że nic się Barczykowi pod względem formalnym nie udało. Wysmakowana – i uroczo ogrywająca stereotypy o pruskim drylu – jest długa sekwencja rozgrywająca się w niemieckim sztabie, stylizowanym na mieszankę „Gwiezdnych wojen” z potencjalną ekranizacją „Wiecznego Grunwaldu” Szczepana Twardocha. Cieszą oko – jako podane subtelnie i pozbawione zadęcia – niektóre motywy drugiego planu, jak choćby cmentarny płot od góry do dołu wytapetowany nekrologami i podążający w tamtym kierunku sznur karawanów, czy maska skrywająca zdeformowane oblicze frontowego weterana.
Sterowce, dwupłatowce, magicy i spiskowcy, wizje i gierki z czasem oraz przestrzenią – to wszystko nagle zgasło, opadło, wytraciło jakikolwiek impet. | Łukasz Bertram
To wszystko jednak detale – natomiast cała kompozycja tej wizualnej oprawy jest dość problematyczna. Wydawałoby się, że to właśnie sam wielkopolski czyn zbrojny, ze swoją dynamiką i napięciem, mógłby stać się przepyszną podstawą do nieskrępowanej, rozbuchanej fantasmagorii. Tymczasem feeryczność „Hiszpanki” mija jak sen złoty tuż po sekwencjach na schodach hotelu Bazar, gdy tylko padają pierwsze strzały. Dalej jest tak, jak nas polskie kino przyzwyczaiło – dziejowy teatr odgrywa pięciu facetów, dwa konie i jedna eksplozja, a na wątpliwie pożywną okrasę zostaje niezbyt imponująca animacja polskiego nalotu na Frankfurt. Oczywiście nie domagam się od „Hiszpanki”, by była czymś, czym nigdy być nie miała, czyli filmem o wojnie, a nie wokół wojny. Żałuję jedynie, że podczas jej produkcji akcenty rozłożono nie do końca fortunnie. Sterowce, dwupłatowce, magicy i spiskowcy, wizje i gierki z czasem oraz przestrzenią – to wszystko nagle zgasło, opadło, wytraciło jakikolwiek – i tak już niezbyt mocny – impet. W tym spektaklu, tak nasyconym Formą, zdecydowanie zabrakło oszałamiającego grande finale. Przy czym, żeby było jasne – jego rolę mogłyby odegrać cokolwiek zrodzonego przez fantazję twórcy, nawet coś tak absurdalnego jak wydumana na potrzeby tego tekstu wizja ożywionych przez Hakatę i kierowanych myślą kanclerza Eberta zombie nacierających na Poznań w steampunkowych czołgach.
Sebastian Smoliński rymuje po sąsiedzku „Hiszpankę” z „Pożegnaniem jesieni” Mariusza Trelińskiego. Zrobiłbym to samo, ale całkowicie przestawiając wektory tej analogii. Barczyk w żadnym momencie nie zbliżył się bowiem do dojmującego rozpaczliwego dekadentyzmu, jaki przenika scenę balu w ekranizacji Witkacego. Wizja reżysera „Hiszpanki” pozostaje cały czas teatrzykiem – ale niestety takim, który nie porywa do innego świata, którego dekoracje cały czas pozostają dekoracjami, w który się po prostu nie wierzy. Co gorsza, nie wierzy się nawet w te 24 mln zł, które wydano przy jego tworzeniu. Smoliński porównuje też „Hiszpankę” z filmem Wesa Andersona, co i mnie nasunęło się podczas seansu. Niestety – hotel Bazar Barczyka to Grand Budapest Hotel na skalę najwyżej powiatową.
Chandra narodowa
Gdzie zatem upatrywać największej wartości „Hiszpanki”, skoro nie w warstwie wizualnej? Trzeba tu wejść na inny poziom, nie głowić się nad tym, co w filmie Barczyka przynależy do jawy, a co do snu, lecz obie te rzeczywistości potraktować łącznie – jako przestrzeń symboliczną.
Ostatnia nadzieja dopiero co upokorzonych Niemiec, demoniczne Wunderwaffe – doktor Abuse – mógłby być starszym kuzynem całego rzędu upiorów, który wedle piosenki Jacka Kaczmarskiego „W żyły nam sączy trąd. Zatruje! I udręczy!”. Jego lepra to bierność, zwątpienie, słabość, które próbuje zaszczepić powracającemu do odradzającej się po dziesięcioleciach zaborów ojczyzny Paderewskiemu. Wmawiając weń chorobę, tytułową grypę „hiszpankę”, która w „rzeczywistych” latach 1918–1919 zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi, wampir-truciciel wysysa wolę walki i służby narodowi. Wchodząc w umysł pianisty, dr Abuse dokonuje ideologicznej incepcji. Zaborca usypia aspiracje i dumę poddanego, nagina go do swoich potrzeb, nakłada niewidzialne więzy bierności i beznadziei. Pamięta, że obok knuta i kuli ważna jest przemoc symboliczna, by bunt stał się nie tylko nie do zrealizowania – ale nawet nie do pomyślenia.
Pikanterii temu konfliktowi telepatów o duszę Paderewskiego, o duszę polską, dodaje fakt, że jego drugą stroną okazuje się najpierw postać Francuzki – czyli: dał nam przykład Bonaparte, czyli: Ignacy Rzecki – a następnie Żyda, Rudolfa Funka. Każdy jego gest, grymas, słowo czy motywacja podkreśla z początku jego odmienność, obcość. Co więcej, sarkastycznie podaje w wątpliwość motywacje Polaków, w czym pomaga mu niezaprzeczalna wyższość intelektualna, manifestowana zarówno w rozmowie, jak i w psychicznym pojedynku z doktorem Abuse. Tym samym Funk to mocno przerysowana figura połowicznej, żydowskiej asymilacji, zawieszonej gdzieś pomiędzy dziedzictwem wielowiekowej alienacji od polskiego otoczenia a dążeniem do zerwania dawnych więzów tożsamościowych. Walka o Paderewskiego, w której pomoc żydowskiego medium okaże się nieodzowna, doprowadzi jednak do kolejnego przewartościowania, gdzieś w tle spełni się marzenie o polsko-żydowskim braterstwie i akceptacji, dopełnieniu się w nowym, wspólnym domu.
A polscy bohaterowie? Cóż, jak wiemy, wybijają się na wolność i niepodległość. Barczykowi udało się – co jednak już w polskim kinie przestało dziwić, powoli zaczyna wręcz stanowić normę – uniknąć hagiografii. Oglądamy obrazki z życia wyższych sfer, do których należy rodzina Ceglarskich, swobodnie przechodząca w rozmowach z polskiego na niemiecki, powiązana równie silnymi związkami z niemieckim establishmentem co z polskimi spiskowcami. Przypominają one, jak skomplikowane i płynne są wszelkie kwestie związane z tożsamością oraz że opór i przystosowanie w ogóle rzadko kiedy lokują się w układzie zerojedynkowym. Dodatkowo, najczęściej chyba przytaczana kwestia z „Hiszpanki” to manifestacja pragnienia, by biel i czerwień nie kojarzyły się już z krwią, lecz ze śmietaną i truskawkami. To wszystko prawda, film tego sensu nie gubi. Prawdą jest też, że Polacy – choć szaleją nad nimi i prowadzą ich moce pruskie, francuskie, żydowskie; moce, których sami nie posiadają – knują, działają, próbują. Lecz jednocześnie, mimo ogólnie antymartyrologicznej wymowy filmu, ktoś i tak musiał zostać Chrystusem i złożyć samego siebie w ofierze. Czy to tylko przypomnienie o epoce, która zmuszała do poświęceń, czy raczej memento, iż wyjście poza ten mesjanistyczny krąg wcale nie jest tak prostą sprawą?
Wtem! Sens dziejów
Kilka dni temu przez media przemknęło wyliczenie, iż w weekend otwarcia „Hiszpankę” obejrzało jedynie 16 tys. widzów, co określa się jako katastrofę. Nawet jeśli nie fetyszyzujemy ludowego „głosowania nogami”, przyznać trzeba, iż ten wynik stanowi bardzo głośny sygnał. Co on jednak oznacza? Czy przesadzono z rozbuchaną, natrętną wręcz promocją? Czy polski widz wystraszył się wyjścia poza swoje konserwatywne, uporządkowane preferencje? Czy zabrakło kilku odpowiednio głośnych nazwisk w obsadzie? Czy wreszcie powstanie wielkopolskie jest zbyt mglistą abstrakcją – i nie ma tu znaczenia, czy opowiadamy o nim realistycznie, czy fantasmagorycznie, bo po prostu nie kojarzy się ono z niczym?
Gdy układałem sobie w głowie opisaną wyżej historiozofię „Hiszpanki”, złapałem się na brzydkiej wątpliwości. Czy aby nie pojawiła się ona w obrazie Barczyka mimochodem, właściwe przypadkiem? A może wręcz ja sam próbuję dostrzec w jego filmie coś, czego w nim zwyczajnie nie ma? Biorąc pod uwagę, jak rozczarowuje głośno zapowiadana wizualność, jak mało wspólnego ma ona z oszołomieniem i wwiercającą się w mózg psychodelią, chciałoby się, żeby całość dzieła stanowiła chociaż ciekawy głos w rozważaniach o tym, na czym polega i jakimi ścieżkami chodziła ta dziwna polskość. Niestety, mogą to być nadzieje próżne. I może to jest jakiś trop do wyjaśnienia rysującej się na horyzoncie klęski – że nie wiadomo właściwie, dla kogo ta (nie)historia powstała?
Film:
„Hiszpanka”, reż. Łukasz Barczyk, Polska 2015.
[yt]g-Rl26uShiQ[/yt]