Jarosław Kuisz: W Polsce świętujemy ćwierćwiecze wolności i pytamy o urodę III RP. Jednocześnie brakuje nam odpowiedzi na pytania zupełnie zasadnicze. Chciałbym tylko przypomnieć, że poprzednie pokolenia – zupełnie serio – zastanawiały się po 1989 r., po co nam państwo. Co ciekawe, podobne pytania, choć w zupełnie innym kontekście, zadają sobie państwa Europy Zachodniej oraz Stany Zjednoczone. Czy możemy znaleźć inspirujące odpowiedzi pośród tysięcy publikacji, które ukazały się po wybuchu kryzysu w 2008 r.? Otóż ośmielę się powiedzieć, że tak. I przyczynkiem do naszej rozmowy będzie kapitalna książka „Czwarta rewolucja”, którą obecny tu Adrian Wooldridge napisał wspólnie z Johnem Micklethwaitem. Jako że polscy czytelnicy jeszcze książki nie znają, zacznijmy od prostego pytania: jaki cel sobie panowie postawili, zasiadając do pisania?

Adrian Wooldridge: W naszej książce chcieliśmy wystąpić przeciw trzem rodzajom myślenia. Pierwszy to konserwatywno-liberalny, prawicowy, według którego państwo nie ma najmniejszego znaczenia. Zwolennicy tego poglądu chcieliby zmniejszyć je do takiego rozmiaru, by – cytując pewnego amerykańskiego konserwatystę – dało się je spłukać w wannie. Moim zdaniem ludzie o takich poglądach powinni spędzić trochę czasu w Kongo czy Somalii – krajach całkowicie pozbawionych struktury państwowej.

Po drugie, podejmujemy dyskusję z socjaldemokratami i socjalistami. Utrzymują oni, że państwa trzeba bronić przed demontażem, ale robią to w najgorszy możliwy sposób. Uważają bowiem, że każda jego funkcja powinna być automatycznie broniona. Ci ludzie także nie mają racji – wiele państw jest za dużych, źle zorganizowanych i niedostosowanych do świata nowych technologii.

Wreszcie po trzecie, chcemy trafić do zwykłych ludzi, którzy nie rozumieją roli państwa i jest im ono całkiem obojętne. Widzieliśmy to m.in. w wyborach do Parlamentu Europejskiego, gdy wyborcy głosowali przeciwko partiom głównego nurtu, dając wyraz niechęci wobec elit rządzących. Taki nastrój jednak nie idzie w parze z konstruktywnym projektem zmiany. Ludzie chcą pozbyć się państwa, zamiast je zreformować. W książce argumentujemy, że gruntowne zmiany, jakie dokonały się w sektorze prywatnym pod wpływem nowych technologii dotrą i do sektora publicznego. Bylibyśmy naiwni, gdybyśmy sądzili inaczej.

Jarosław Kuisz: Wychodząc poza podział na lewicę i prawicę, poddają panowie krytyce większość propozycji reform, które mamy na rynku. Propozycje z „Czwartej rewolucji” mierzą zatem daleko poza dzisiejsze partyjne status quo. Skoro rozmawiamy o przyszłości, muszę zapytać: jakie wnioski na temat roli państwa powinno wyciągnąć z lektury młode pokolenie?

Adrian Wooldridge: Państwo jest ważne i potrzebuje reformy, ale dotychczas nam to nie wychodzi. Przez większą część epoki powojennej wydawało nam się, że to demokracje tworzą najlepsze rządy. Lecz od 2000 r. to przekonanie słabnie. Rosja porzuciła demokratyczny eksperyment, demokracja skończyła się katastrofą na Bliskim Wschodzie, a Unia Europejska często nie rządzi się demokratycznie i nie służy jako wzór. Demokracja amerykańska podupadła, Senat regularnie nie może uchwalić budżetu państwowego. Jednocześnie autorytarny model chiński nie dość, że odnosi wiele sukcesów gospodarczych, to jeszcze wypracował mechanizm zmiany elit politycznych bez zaburzeń czy załamania instytucji państwowych. Przewaga demokracji i rządów liberalnych w XXI w. maleje, a jedną z zasadniczych przyczyn jest ich niewydolność. Musimy zmniejszyć i zmodernizować państwowość, nie tylko dlatego, że to lepszy sposób zapewnienia jego wydolności, ale też jedyny sposób, dzięki któremu demokratyczny model przetrwa konkurencję ze Wschodu.

Łukasz Pawłowski: W książce wyszczególnia pan wiele wyzwań dla państwowości, w tym szeroko omawianą w Polsce kwestię edukacji. Pytanie kieruję więc do prof. Anny Gizy. Reprezentuje pani władze Uniwersytetu Warszawskiego, jednej z dwóch najlepszych uczelni w Polsce. To uczelnia publiczna, ale najwyżej notowane uczelnie na świecie są prywatne. Czy pani zdaniem także w Polsce państwo powinno wycofać się z finansowania edukacji wyższej?

Anna Giza: Uniwersytet to państwo w miniaturze. Dlatego wszystkie problemy i kryzysy państwowości dotykają również uczelni – ale też wyraźniej widać ich źródła. Należy zadać pytanie nie tylko o to, co chcemy zmienić, ale też: na co możemy sobie pozwolić. Polska edukacja pozostanie publiczna choćby dlatego, że gwarantuje to Konstytucja. Ale przysłuchując się dyskusjom prowadzonym na Zachodzie, dochodzę do wniosku, że edukacja faktycznie jest dobrem publicznym – powinna odpowiadać na wyzwania i problemy ważne dla nas wszystkich. Musimy jednak zacząć od tego, że nigdy w Polsce nie przedyskutowaliśmy celów edukacji wyższej. Próbujemy więc zmieniać prawo, wprowadzamy wiele reform, lecz nie wiemy, co chcemy w ten sposób osiągnąć.

Jarosław Kuisz: Mam wrażenie, że w kręgach akademickich od lat wciąż zadajemy to pytanie o cel edukacji wyższej. Czy nie udzielono już przypadkiem wszystkich możliwych odpowiedzi – rozpiętych między szlachetną wizją akademii a całkowitym podporządkowaniem mechanizmom rynkowym? A może należałoby do sprawy wykształcenia podejść pragmatycznie i zamiast omawiać wielkie, piękne reformy, zaproponować kilka zmian cząstkowych – tyle że wykonalnych?

Anna Giza: Jestem świadoma, że nasze środowisko słabo radzi sobie z formułowaniem celów edukacji wyższej. Jednak w takich dokumentach państwowych jak „Strategia rozwoju szkolnictwa wyższego w Polsce” również tych celów nie znajduję. Czy naprawdę potrzebujemy, by niemal połowa populacji miała wyższe wykształcenie? W jakim celu? Co wyższe wykształcenie ma oznaczać i czemu służyć? Na te pytania nigdy poważnie nie odpowiedzieliśmy, nigdy ich nawet należycie nie przedyskutowaliśmy. Zamiast tego przerzucamy się odpowiedzialnością pomiędzy uniwersytetami i rządem. Rząd zmienia prawo, by nas do czegoś przymusić – my znajdujemy obejście tego prawa, wtedy oni wprowadzają nowelizację… Taka gra prowadzi donikąd.

Przez większą część epoki powojennej wydawało się nam, że to demokracje tworzą najlepsze rządy. Jednak przewaga demokracji i rządów liberalnych w XXI w. maleje, a jedną z zasadniczych przyczyn jest ich niewydolność. | Adrian Wooldridge

Łukasz Pawłowski: A jak pani odpowiedziałaby na pytanie o cel szkolnictwa wyższego?

Anna Giza: Szkoły niższego poziomu wprowadzają w obszar naszego dorobku cywilizacyjnego, pozwalają się w nim jako tako rozeznać i poruszać. Edukacja wyższa powinna tworzyć przestrzeń rozwoju talentów i umysłów, samodzielnego eksperymentowania i tworzenia, przesuwania granic wiedzy. Uważam, że potrzebujemy edukacji wyższej, by stawiać wyzwania umysłowe, uczyć autonomicznego zadawania pytań i odpowiedzialnego poszukiwania odpowiedzi, zarażać pasją i radością odkrywania.

Łukasz Pawłowski: Czy cele szkolnictwa wyższego byłyby lepiej wypełniane, gdyby uczelnie były prywatne?

Ann Giza: Oba sposoby finansowania są ryzykowne, najlepiej więc… je połączyć. Nie możemy oczekiwać od prywatnych czy biznesowych fundatorów, by przekazali swoje pieniądze na swobodne rozwijanie umysłu studentów. Lecz i publiczne finansowanie jest ryzykowne. Instytucje publiczne ze swej natury nie są specjalnie innowacyjne. Dlatego jakaś forma rozwiązania mieszanego byłaby najlepsza.

Adrian Wooldridge: Uniwersytety prywatne są podobne do publicznych, tylko po prostu mają więcej pieniędzy. Problem w tym, że i w tych, i w tych są zastępy konserwatywnych, przeciwnych innowacjom wykładowców, którzy dbają o swoje interesy. Ten system nie może się dłużej utrzymać. Przez najbliższe 10 lat dzięki nowym technologiom uniwersytety zmienią się tak bardzo, jak przez ostatnie 150. Użytkownicy będą mogli sami wybierać z coraz bogatszej oferty studiów prowadzonych zdalnie.

Anna Giza, Joanna Tyrowicz
Anna Giza, Joanna Tyrowicz

Ewa Łętowska: Pan Wooldridge zaprezentował wizję demokracji w głębokim kryzysie. Następnie zastanawialiśmy się, co zrobić z sektorem szkół wyższych. Proponuję zejść jeszcze niżej, dlatego że kryzys państwa w Polsce ma swoiste cechy. Wydaje nam się, że prawo tworzy parlament czy minister. Nieprawda! Prawo tworzy oligarchia biurokratyczna skupiona w ministeriach i parlamencie. To prawo jest w Polsce na niezwykle niskim poziomie fachowym, a przez to zwykle pożera wolność zamiast ją wspierać. Bo – wbrew temu, co mówi część liberałów – prawo nie zawsze ogranicza wolność. Musimy jednak wiedzieć, do którego narzędzia prawnego sięgnąć. Do tego potrzeba jednak także dobrych urzędników, a ich poziom znacznie się w ostatnim czasie obniżył.

Łukasz Pawłowski: A przecież liczba biurokratów w ostatnich latach wzrosła dramatycznie. Mimo tego przyrostu jest gorzej?

Ewa Łętowska: Tak, bo potykają się o własne nogi! Nie potrafią dobrze, więc robią dużo.

Anna Giza: Prawo w Polsce jest używane do dekretowania rzeczywistości, zamiast do tworzenia mechanizmów sprzyjających osiąganiu celów. Dekretujemy np. powszechną służbę zdrowia, ale nie projektujemy instrumentów, które by umożliwiły realizację tego dekretu.

Adrian Wooldridge, Ewa Łętowska
Adrian Wooldridge, Ewa Łętowska

Łukasz Pawłowski: Pytanie do Joanny Tyrowicz – prowadzi pani wiele badań oceniających efektywność działania rozmaitych instytucji państwowych, proponuje metody ich usprawnienia. Z tego jednak co wiem, często trafia pani na barierę, przez którą nie może się przebić. Pokazuje pani dowody na rzecz zmiany polityki w jakiejś materii, ale tych dowodów nikt nie traktuje poważnie. Dlaczego?

Joanna Tyrowicz: Powinniśmy dostrzec olbrzymie różnice pomiędzy poszczególnymi krajami w kwestiach stanowienia prawa i uprawiania polityki. Te różnice istnieją również w krajach rozwiniętych. Mieszkańcy Wielkiej Brytanii z pewnością mogą się skarżyć na wiele spraw, ale tam państwo ma mnóstwo pozytywów, między innymi wie, z jakimi problemami ma do czynienia. Jest ich świadome i sprawdza, czy wprowadzane rozwiązania na te problemy odpowiadają. W Polsce analiza skutków jakiejś polityki jest raczej wyjątkiem niż regułą. I nie jest to moja opinia, ale obiektywnie stwierdzony fakt.

Jarosław Kuisz: Dlaczego urzędnicy państwowi tego nie robią?

Joanna Tyrowicz: Bo nie muszą. Nikt ich z tego nie rozlicza. To naturalnie odpowiedź z doświadczenia, a nie naukowa.

Jarosław Kuisz: A na poziomie centralnym?

Joanna Tyrowicz: W Polsce polityka to prosta gra sił – kiedy jesteś u władzy, decydujesz, kiedy nie, decyzje podejmują „oni”. Nikogo nie interesuje, co druga strona ma do powiedzenia.

Prawo jest w Polsce na niezwykle niskim poziomie fachowym, a przez to zwykle pożera wolność zamiast ją wspierać. | Ewa Łętowska

Adrian Wooldridge: W rozwoju państwa dotarliśmy do pewnej granicy. Państwo wyewoluowało z tworu odpowiedzialnego za minimum świadczeń, do modelu dostarczającego wielu dóbr, które dziś uważamy za podstawowe. Harold Macmillan, premier Wielkiej Brytanii w latach 1957–1963, powiedział w czasach swoich rządów, że „ludzie nigdy nie mieli tak dobrze jak dotychczas”. I to była prawda. Jednak coś poszło nie tak w latach 70., kiedy państwo zaczęło dawać mniej i mniej przy coraz większych inwestycjach. Zaczęła się ekonomiczna stagnacja. To spotkało się z reakcją – próbami naprawy państwa i powrotu do jego pierwotnych funkcji. Tego starali się dokonać Margaret Thatcher i Ronald Reagan. Te reformy zadziałały tylko na chwilę.

Ostatnio widzimy, że państwo znowu rośnie, wręcz się rozłazi, biorąc na siebie zbyt dużo obowiązków. I znowu ponosi porażkę. Musimy zmienić sposób jego działania nie tylko po to, by je usprawnić, ale także ze względu na podstawowe fakty ekonomiczne, które mówią jasno – nie mamy już pieniędzy, jakie mieliśmy wcześniej. Borykamy się z wiecznym deficytem. Stanom Zjednoczonym od 1960 r. udało się zbilansować budżet pięć razy, Francji od 1974 r. – ani razu.

Jarosław Kuisz: I można nawet mieć wrażenie, że ogromny deficyt stał się nieodzownym elementem demokracji państw Zachodu. Dlaczego pana zdaniem tak się dzieje?

Adrian Wooldridge: Keynesowski model ekonomii miał być w założeniu odpowiedzią na recesję, tymczasem stał się rutynowym, codziennym sposobem zarządzania gospodarką. To nie może działać dalej w ten sposób, m.in. ze względu na zmiany demograficzne – pokolenie baby boomu staje się coraz starsze. Ekonomista Herbert Stein powiedział swego czasu, że jeśli coś nie może funkcjonować, to po prostu przestanie. Zmiana zarządzania państwem jest więc konieczna.

Dobra wiadomość jest taka, że możemy to złe zarządzanie zmienić – częściowo ucząc się od sektora prywatnego, gdzie przywiązuje się znacznie większą wagę do efektywności działania; częściowo zwracając uwagę na rezultaty badań. Na przykład w Polsce wydaje się na pojedynczego ucznia znacznie mniej pieniędzy niż dajmy na to w Kalifornii, a mimo to osiągają oni lepsze wyniki w międzynarodowych testach.

Najbardziej jednak optymistycznie podchodzę do zachodzącej obecnie rewolucji technologicznej. Dla rynku usług będzie ona miała tak duże znaczenie, jak rewolucja przemysłowa w XIX w. dla fabryk. Postęp w dostępie do wszelkiego rodzaju informacji – muzyki, filmów, wykładów naukowych, książek – jest w porównaniu z rokiem 1999 niewyobrażalny. Ta rewolucja technologiczna musi dotrzeć do sektora publicznego. Uniwersytety, szkoły, szpitale – również one będą musiały wdrożyć zmiany na miarę XXI w.

Łukasz Pawłowski: Dlaczego miałoby się tak stać? W pańskiej książce jest wiele przykładów sytuacji, w których zmiany technologiczne sprawdzające się w sferze prywatnej nie przynosiły zmian w sferze publicznej. Choćby komputeryzacja urzędów. Miała prowadzić do obniżenia wydatków i podnoszenia efektywności, ale okazało się, że komputery zaczęto wykorzystywać nie jako urządzenia dające nowe możliwości, a unowocześnione modele maszyn do pisania. Nic się summa summarum nie zmieniło. Więc skąd przekonanie, że akurat teraz miałoby być inaczej?

Adrian Wooldridge: Ktoś swego czasu powiedział, że przeceniamy wpływ nowych technologii w krótkiej perspektywie, zaś nie doceniamy go w długiej. Gdy nowe technologie po raz pierwszy dały o sobie znać, mieliśmy do czynienia z olbrzymimi systemami komputerowymi stworzonymi przez władze centralne. Obecnie niemal każdy ma w kieszeni najnowocześniejszy komputer. Ten rozwój indywidualności wymusza stworzenie państwa bardziej przejrzystego, dającego dostęp do wszelkiego rodzaju informacji.

Pamiętam wykłady, kiedy wiele lat temu studiowałem na uniwersytecie. Wykładowca stał i mówił z kartki przez godzinę. Teraz możemy na naszych iPadach słuchać najlepszych wykładów z całego świata za darmo. To są olbrzymie zmiany. W ciągu 10 lat będziemy żyć w innej rzeczywistości. To będzie dobry okres.

Adrian Wooldridge
Adrian Wooldridge

Joanna Tyrowicz: Nie jestem przekonana, czy powszechny dostęp do informacji jest tożsamy z wiedzą. Rzadko bywa tak, że gdy dyskutują tęgie głowy, ludzie mogą – dzięki zasłyszanym zdaniom – stworzyć swoją opinię, bazującą na merytorycznych przesłankach. Ludzie raczej zgadzają się z tym, komu z jakichś względów ufają, a dyskusja prymitywizowana jest zazwyczaj do jakiejś prostej dychotomii.

Anna Giza: Absolutnie się zgadzam, że mamy problem z wartościowymi merytorycznie opiniami. Coraz trudniej jest przeciętnej osobie formułować takie opinie, a przyczyną jest właśnie zbyt duża ilość informacji. Trudno wyłowić z nich te wartościowe. Dlatego sądzę, że uniwersytety powinny pomagać nie tylko w nauce, ale też w zdobywaniu umiejętności znajdowania rzetelnych informacji oraz konstruowania na ich podstawie przemyślanych, wyważonych w opinii. To nie jest wcale takie proste. Wypracowywanie opinii to bardzo skomplikowany proces. W naszym systemie edukacyjnym ten aspekt kształcenia zaniedbaliśmy i tak będzie nadal, jeśli skupimy się tylko na systemie opartym na testach, a nie ogólnym, szerokim myśleniu krytycznym.

Prawo w Polsce jest używane do dekretowania rzeczywistości, zamiast do tworzenia mechanizmów sprzyjających osiąganiu celów. | Anna Giza

Ewa Łętowska: Ten nowy wspaniały świat, który, jak przewiduje pan Wooldridge, na pewno zbudujemy dzięki postępowi technicznemu, wymaga refleksji w jednym punkcie. Każda reforma i każda zmiana – niezależnie od tego, czy wymusza ją technologia, czy wymuszają ją przepisy – zawsze nieuchronnie niesie ze sobą nie tylko pozytywy, ale i negatywy. Zawsze.

Przykład? Sprywatyzowano w Polsce urząd komornika, czyli tego, który egzekwuje długi. Sprywatyzowani komornicy postanowili podwyższyć swoją produktywność. Jak to robią? Zamiast szukać dłużnika, wysyłają tytuły egzekucyjne do wszystkich znalezionych osób o nazwisku i imieniu odpowiadającym dłużnikowi. To jest z ich strony bardzo produktywne. Bardzo wygodne. Oznacza bowiem przerzucenie na Bogu ducha winnych ludzi trudu wyszarpania – podkreślam: wyszarpania – na nowo swojej niezależności w sytuacji, w którą zostali uwikłani. Dlaczego? Ponieważ nikomu nie przyszło do głowy, że prywatyzacja działalności komorników może do takich efektów prowadzić.

Łukasz Pawłowski: A więc nie trzeba było prywatyzować?

Ewa Łętowska: Zaufanie społeczne i zaufanie do państwa – które w Polsce i tak jest niskie – nie obniża się z powodu technologii czy urynkowienia wielu sfer, ale właśnie z powodu zaniedbań w usuwaniu negatywnych skutków tych przemian. Nas to po prostu nie obchodzi. Polityków z przyczyn oczywistych. Media są za głupie. Wobec tego nam, zwykłym ludziom, żyje się po prostu trudniej. Jeżeli państwo zaniedba rolę bufora, wieszczę Armagedon.

Joanna Tyrowicz: Nie demonizowałabym kwestii braku zaufania. Nie jest tak, że kiedyś ludzie ufali państwu bezgranicznie, a dziś to zaufanie całkiem stracili. W XIX w., gdy „wszyscy” ufali państwu, nie oceniano tak dokładnie działań rządzących. Po wprowadzeniu reformy systemu ubezpieczeń społecznych przez Bismarcka czy olbrzymiej reformy edukacji powszechnej w Wielkiej Brytanii w 1913 r. nie było tylu wyliczeń, analiz oceniających skutki tych przemian podawanych do publicznej wiadomości. Nie było dziesiątków bardziej czy mniej rzetelnych ekspertów, którzy sprzeciwialiby się rozwiązaniu proponowanemu przez rząd. Obecnie mamy znacznie więcej osób, które przyglądają się systemowi. Patrzą na ręce ustawodawcom, politykom i mówią – nie, wy się mylicie. Trudno, by w takich warunkach „wszyscy” ufali państwu. Inna sprawa, że przy wystarczającym poczuciu siły, można te głosy przeciwne po prostu lekceważyć zamiast z nimi dyskutować.

Kiedy słyszę propozycje poziomem zbliżające się do „umowy o pracę dla każdego”, nasuwa mi się hasło „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. | Joanna Tyrowicz

Jarosław Kuisz: Na zakończenie chciałbym zapytać o zobowiązania państwa wobec nas, obywateli, na rynku pracy. W czasie naszej ostatniej debaty z cyklu Time To Talk zupełnie serio pojawiło się pytanie – uwaga, uwaga – czy „każdy powinien mieć etat?”. W zasadzie po 25 latach III RP należałoby oczekiwać, że jeśli państwo ma coś zaproponować młodym ludziom, to – i tu pojawił się następujący głos w debacie – powinien to być „etat dla każdego!”. Czy możemy mieć wobec państwa, którego charakter zmienia się na naszych oczach, aż takie oczekiwania?

Joanna Tyrowicz: Chodzi nam o pracę dla każdego, czy umowę o pracę dla każdego?

Jarosław Kuisz: Oczywiście o umowę o pracę.

Joanna Tyrowicz: No to mamy problem. Jednym z aspektów, który trzeba wziąć pod uwagę – i na to zwracają uwagę również prawnicy – jest definicja „umowy o pracę”. W Polsce cały kodeks pracy bazuje na wizji pracodawcy jako niezależnej jednostki, która ma dowolność – w ramach kodeksu – kształtowania umowy zawartej z pracownikiem. To mogłaby być prawda w latach 80., ale obecnie część pracodawców, np. tych z kapitałem zagranicznym, nie ma w naszym kraju osób decyzyjnych, bo ci rezydują w siedzibach firm za granicą. Jeśli takie osoby są poza Polską i podejmują tam wszelkie decyzje związane z firmą, to czy możemy mówić o tradycyjnie pojmowanych relacjach pracodawcy i pracownika?

Wyobraźmy sobie, że ktoś, mieszkając w Polsce, pracuje dla zagranicznej firmy produkującej meble. Jest zatrudniony w Polsce przez pośrednika, bo ta firma nie ma u nas żadnych biur. Jego praca polega na pośredniczeniu pomiędzy fabrykami a klientami w całym regionie środkowoeuropejskim – od Rumunii po Estonię. Dostarcza też meble dla wszystkich, którzy byliby tym zainteresowani i w tym wypadku chodzi już o cały świat. Przypuśćmy, że otrzymuje zlecenie od niemieckiej firmy na urządzenie ich biura w Rumunii. Nasuwa się wówczas szereg pytań – kto jest realnie pracodawcą, klientem, kto ocenia wydajność pracy takiego pracownika i decyduje o kształcie umowy z nim? Bo choć są pewne wymogi prawne, w praktyce ścieżki decyzyjne mogą biec zupełnie niezależnie od tego, co jest napisane na papierze.

Jarosław Kuisz: Czy z tego wynika, że od pewnego poziomu – którego należałoby życzyć młodym ludziom – nie obowiązują nas już żadne żelazne reguły zatrudnienia? Przynajmniej na poziomie jednego państwa?

Joanna Tyrowicz: Jeśli teraz ustalilibyśmy, że każdy ma mieć umowę o pracę, wówczas nasunęłoby się pytanie, czym jest ta umowa, czym chcielibyśmy, aby była i czym będzie za 10–25 lat. Powinniśmy patrzeć w przyszłość długoterminowo, a nie wstecz, bazując na doświadczeniach ostatnich dekad. Tymczasem duża część dyskusji o prekariacie, w szczególności tej prowadzonej przez młodych, nie dotyczy przyszłości, a tego, czego nie chcieliby z przeszłości. Kiedy słyszę propozycje poziomem zbliżające się do „umowy o pracę dla każdego”, nasuwa mi się tylko hasło „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”.

 

* Zapis ostatniej debaty z serii „Kryzys zaufania w Europie”, organizowanej przez „Kulturę Liberalną” i sieć Time To Talk przy wsparciu Open Society Foundation. Pierwsza debata dotyczyła kryzysu zaufania do polityków, druga – kryzysu zaufania młodego pokolenia do starszych, trzecia – nieufności społeczności lokalnych do cudzoziemców.