„Ryzyka walutowe, które dzisiaj obarczają kredytobiorców, prędzej czy później muszą być rozłożone na obie strony” – mówi prezes NBP Marek Belka. Deklaracja prezesa odnosi się oczywiście do irytującego dla pół miliona polskich kredytobiorców nagłego skoku wysokości ich zobowiązań wobec banków, który wynikł z – bynajmniej nie aż tak zaskakującej – decyzji Szwajcarów o zaniechaniu dalszych prób sztucznego osłabiania wartości ich waluty. Istota owego ściśle politycznego problemu odnosi nas wprost do bodaj najbardziej centralnej kwestii polityki, czyli pytania o sprawiedliwość polityczną i wynikające z niej powinności państwa. Prezes polskiego banku centralnego sformułował bowiem nie tylko praktyczny postulat co do kierunku postępowania państwa wobec całej sytuacji. Niejako „przy okazji” zdefiniował także swoje rozumienie idei „sprawiedliwości wyrównującej” w praktycznych relacjach pomiędzy nowoczesnym państwem polskim, obywatelami – będącymi w tym przypadku konsumentami usług – oraz korporacjami, które owe usługi na rynku oferują.

W Europie nie sposób mówić o kwestii sprawiedliwości wyrównującej, nie pamiętając o rudymentarnych ustaleniach dokonanych w tej mierze dwa i pół tysiąca lat temu na kartach „Etyki Nikomachejskiej” Arystotelesa. Przypomnijmy więc tylko (bo kredyty frankowe są wyjątkową okazją do takiego przypomnienia), że w słynnej piątej księdze „Etyki…” sprawiedliwość wyrównująca zdefiniowana została jako „środek pomiędzy zyskiem a stratą”, jeśli przez zysk rozumie się „większą ilość dobra, a mniejszą ilość zła” czerpaną z transakcji zawieranych na rynku, a przez stratę – tego przeciwieństwo. Wyjaśnia się tam również, że „w transakcjach wymiennych węzłem łączącym ludzi jest sprawiedliwość w znaczeniu odpłaty proporcjonalnej, ta zaś jest warunkiem utrzymywania się wspólnoty państwowej”. Filozof dodaje jeszcze, że właśnie dlatego „wznosi się świątynię Charyt w miejscu bardzo uczęszczanym, aby napominała do odpłaty”. I istotnie, jeśli spojrzeć na plan ateńskiej agory, trudno nie zwrócić uwagi, że świątynia Charyt ulokowana jest tam w samym centrum rynku, przylegając niemal do sanktuarium Demosu.

Kultura_Liberalna2
Autorka: Magdalena Walkowiak

 

Wynikałoby z tego, że zagwarantowanie „proporcjonalności odpłaty” w transakcjach rynkowych jest nie tylko powinnością państwa – jest wręcz warunkiem istnienia wspólnoty politycznej. Mówiąc językiem Arystotelesa: biorąc w banku kredyt, godzę się ze swojej strony na pewną „stratę”, czyli „pewną ilość zła”. Jest nią oprocentowanie pożyczki, któremu z natury rzeczy towarzyszy ryzyko stopy procentowej. W warunkach ustabilizowanej inflacji – a Bogu dzięki, w takich żyjemy już od dosyć dawna – jest to ryzyko raczej przewidywalne. Oczywiście „pewną ilość zła” bierze na siebie także bank; po jego stronie jest to ryzyko kredytowe, czyli ewentualność utraty przeze mnie zdolności spłacenia długu. W jakiejś mierze również i to ryzyko jest przewidywalne, zwłaszcza że bank zabezpiecza się tu zarówno badaniem moich możliwości finansowych, jak i obowiązkowym tworzeniem rozmaitych funduszy rezerwowych.

Cały szereg usług podstawowych dla obywatela nowoczesnego państwa świadczony jest przez potężne korporacje narzucające własne normy i procedury niemal całkowicie do niedawna bezbronnym klientom. | Jan Rokita

W rzeczywistości, w której żyjemy, zwykło się nie bez racji uważać, że te dwa ryzyka spełniają z grubsza sformułowany przez filozofa wymóg „proporcjonalnej odpłaty”, dzięki czemu rynek kredytów bankowych nie tylko istnieje, umożliwiając rozwój gospodarczy, ale także nie budzi w zasadzie niczyich fundamentalnych zastrzeżeń moralnych; nawet ze strony Kościoła katolickiego, którego tradycyjna doktryna ostro potępia przecież lichwę. W przypadku kredytów frankowych (jak zresztą wszystkich w obcych walutach) w ten system względnej równowagi wchodzi czynnik trzeci, który ją zaburza. Pojawia się tu bowiem nowe w tej relacji ryzyko kursowe, które na dodatek rządzi się w znacznym stopniu czynnikami nie całkiem racjonalnymi (sławetne „nastroje rynków”). Jest więc ze swej natury mało obliczalne. Jeśli jednak zarówno bank, jak i jego klient chcą podjąć takie ryzyko, to oczywiście tylko dlatego, że obie strony widzą tu szanse na zwiększenie swoich zysków i zmniejszenie strat. Z perspektywy politycznej sprawiedliwości taka gra jest dopuszczalna, pod jednym wszakże warunkiem: że rozkład tego ryzyka także zachowa regułę proporcjonalności.

Tu jednak pojawia się niebłahy problem wynikający z natury współczesnego rynku usług. Cały bowiem szereg usług podstawowych dla obywatela nowoczesnego państwa świadczony jest wyłącznie przez potężne, często międzynarodowe korporacje, których istotą działania jest jednostronne narzucanie własnych bezosobowych norm i procedur niemal całkowicie bezbronnym klientom. Niewielu jest dziś chyba Europejczyków, którzy nigdy nie przeklinali w duchu jakiejś firmy telekomunikacyjnej, energetycznej, banku czy ubezpieczyciela. I ta właśnie zasadnicza nierównowaga rynkowych relacji zaważyła również na sposobie traktowania ryzyka kursowego w kontraktach kredytowych. Krótko mówiąc, banki zrzuciły to ryzyko właściwie w całości na swoich klientów i jeszcze całkiem do niedawna publicznie wyrażały wielkie zdziwienie brakiem roztropności owych klientów, nie liczących się z góry z owym ryzykiem.

I to jest właśnie ten czuły punkt, w którym najpóźniej obudzić się winien nawet najbardziej rozespany „stróż nocny” kapitalizmu. Bogu dzięki, od pewnego już czasu w Europie nie żyjemy w systemie, w którym pojedynczy człowiek byłby całkowicie zdany na łaskę i niełaskę właścicieli sklepów, producentów towarów czy dostarczycieli usług. Zwłaszcza Unia Europejska wytworzyła system ochrony konsumenta, dzięki któremu możemy łatwo zmienić operatora telefonu albo bez błagań i przeprosin zwrócić towar kupiony w sklepie internetowym.

Jednym z ostatnich reliktów archaicznego kapitalizmu, który nadal nie zna pojęcia „ochrony konsumenta”, są nasze umowy kredytowe z bankami. Kwestią państwa jest tu przywrócenie sprawiedliwości wyrównującej, czyli „proporcjonalności odpłaty”. To dlatego polityka ochrony konsumenta jest jedną z najbardziej fundamentalnych powinności współczesnego państwa. I dlatego ilekroć w dzisiejszej Polsce myślę o symbolicznej figurze nowoczesnego polityka – obrońcy sprawiedliwości, w pierwszej kolejności przychodzi mi zawsze na myśl postać byłej minister Anny Strężyńskiej bijącej się o „proporcjonalną odpłatę” z koncernami telekomunikacyjnymi. I nie czyniącej tego przecież bynajmniej w imię partykularnych usług klientów telekomunikacji, ale w imię zasady, która – przypomnijmy – „jest warunkiem utrzymywania się wspólnoty państwowej”.

Polityka ochrony konsumenta jest jedną z najbardziej fundamentalnych powinności współczesnego państwa. | Jan Rokita

Trzeba pewnie jeszcze poczynić tę uwagę, że ów postulat nie ma doprawdy nic wspólnego z ideologiczną kwestią liberalnego czy też lewicowego podejścia do zagadnień rynku. W styczniowym numerze „Econ Journal Watch”  można znaleźć arcyciekawą amerykańską debatę o roli regulacyjnej i redystrybucyjnej współczesnego państwa. To, co szczególnie ciekawe, to przewijające się tam przekonanie o braku logicznej czy też ideologicznej sprzeczności pomiędzy nowocześnie liberalnym podejściem do gospodarki a poparciem dla niektórych państwowych regulacji rynku. Na przykład Dean Baker twierdzi, że w USA, gdzie prawo jawnie faworyzuje korporacje, takie poparcie „nie oznacza nieuchronnej preferencji na rzecz interwencji rządu w rynek, ale jest raczej uznaniem, że prawa po prostu nie mogą działać przeciw olbrzymiej większości społeczeństwa”.

Nie ma więc powodu (czego – jak się zdaje – boją się polscy stronnicy liberalizmu), aby po zwolennikach przywrócenia przez państwo sprawiedliwości wyrównującej oczekiwać także poparcia dla idei płacy minimalnej albo likwidacji rynkowego filaru emerytur. Arystoteles nie jest socjalistą, a „Etyka Nikomachejska” to nie „Kapitał”. Tym wszakże, którzy poszukiwaliby w tej materii jeszcze bardziej „liberalnego” autorytetu, pozostaje zadedykować uwagę ojca myśli liberalnej – Immanuela Kanta. „Kiedy upada sprawiedliwość, to dalsze stąpanie ludów po tym świecie nie ma już właściwie znaczenia” – pisał w „Metafizyce moralności”. Zapewne i on, podobnie jak dawni Ateńczycy, nie byłby przeciwny postawieniu świątyni Charyt pośród wieżowców współczesnego finansowego City.