Przyzwyczajeni jesteśmy myśleć o liberałach jako o zwolennikach wolnego rynku niechętnych dostosowywaniu mechanizmów jego działania do społecznych potrzeb i oczekiwań. Sprawa udzielenia pomocy tzw. frankowiczom – osobom, które zaciągnęły kredyt we frankach szwajcarskich – zdaje się potwierdzać ten tok myślenia. Liberałowie z niechęcią myślą o niesieniu im pomocy. W tym konkretnym przypadku jest to moim zdaniem stanowisko słuszne. Jednocześnie błędem jest utożsamienie liberalizmu z tym, co zwykło się określać mianem „ekonomicznego neoliberalizmu”. Liberalizm polityczny oraz ekonomiczny neoliberalizm to dwa zupełnie odmienne, a w niektórych aspektach nawet wykluczające się zestawy poglądów.

Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu, w wolnym rynku nie ma niczego naturalnego; nie powstaje on nigdy spontanicznie. To rynki mieszane, zamknięte (a więc takie, które są ściśle związane ze strukturą społeczną, którą mają „obsługiwać”) stanowią historyczną normę. Wyemancypowana sfera gospodarcza, wyjęta zupełnie spod kurateli społeczeństwa i polityków, jest efektem politycznego planowania i przymusu; projektem w ścisłym sensie tego słowa. Wskazuje na to samo hasło: laissez faire. Wskazuje się w nim pośrednio na hegemona, który musi dokonać samoograniczenia, aby podmioty gospodarcze i mechanizmy rynkowe mogły funkcjonować w sposób pełni swobodnie. Ekonomia nie jest sferą w pełni suwerenną; mogącą się obyć bez politycznego nadzoru.

Tak jak marksiści wierzyli, że głęboko w sercach ludzi wpisana jest idea braterstwa, tak neoliberałowie utrzymują, że wolny rynek zaszyty jest w ludzkiej naturze i będzie działał w zgodzie z naszymi najgłębszymi oczekiwaniami. | Jan Tokarski

Wątpliwe także, by w efekcie działania sił rynkowych ludzkie potrzeby mogły nie tylko dojść do głosu, ale również zostać w optymalny sposób zaspokojone. Rynkiem rządzi raczej imperatyw nieograniczonego, ślepego rozrostu niż wysiłek budowania ludziom wspólnego, stabilnego świata. Ujmowanie go jako nadludzkiej, racjonalnej siły nie ma nic wspólnego z trzeźwym osądem sytuacji. Wiecznie ekspansywna natura rynku wydaje się niemożliwa do pogodzenia z podstawowym impulsem liberalizmu jako filozofii polityki: impulsem ograniczania wszystkiego, co krępowałoby ludzką zdolność kształtowania własnego życia.

Warto poruszyć w tym miejscu prometejski aspekt neoliberalizmu – ową z rzadka wypowiadaną, a de facto przyjmowaną niemal powszechnie przez jego zwolenników wiarę w to, że mechanizmy rynkowe racjonalizują człowieka i jego działania. Właśnie w tym punkcie ujawnia się głębokie pokrewieństwo neoliberalizmu z nurtem myśli politycznej, który pozornie jest jego najbardziej skrajnym przeciwieństwem – z marksizmem. Tak jak marksiści wierzyli, że głęboko w sercach ludzi wpisana jest idea braterstwa, tak neoliberałowie utrzymują, że wolny rynek zaszyty jest w ludzkiej naturze i będzie działał w zgodzie z naszymi najgłębszymi oczekiwaniami, jeżeli tylko usuniemy wszystko to, co zaburza jego działanie. I w jednym, i w drugim przypadku do ewentualnych ofiar dokonującej się zmiany podchodzi się ze stoickim spokojem. Zapewnia go świadomość konieczności, przekonanie o jednoczesnej racjonalności i nieuchronności tego, co ma miejsce.

Przedstawionej wyżej skrótowej krytyki neoliberalizmu nie należy traktować jako krytyki wolnego rynku tout court. Nie postuluję zastąpienia go jakimś innym mechanizmem. W liberalizmie politycznym, za którym się opowiadam, zasadnicze jest jednak podejście oparte na próbie łagodzenia napięć, jakie nieuchronnie pojawiają się między rozmaitymi wartościami. Także między możliwościami, jakie stwarza wolny rynek oraz zagrożeniami, jakie równie nieuchronnie ze sobą przynosi.

Gospodarka nie może być jednocześnie stabilna i dynamiczna. Nie ma szybkiego rozwoju bez wywoływania określonych napięć czy przemian. Nie ma wysokiego zysku z inwestycji bez ryzyka. Nie ma dynamicznego rozwoju bez wolnego rynku – ani stabilizacji bez jakiejś formy państwowego interwencjonizmu. Intuicja, jaką się tu kieruję, podpowiada, że istnieje pewne pęknięcie, a nie ład przenikający świat.

Innymi słowy: liberał nie musi wybierać między wolnym rynkiem a państwem opiekuńczym. To fałszywa alternatywa. Potrzebujemy zarówno jednego, jak i drugiego. Ani państwo opiekuńcze, ani rynek nie będą nigdy nośnikami wyższej racjonalności. Dlatego właśnie polityczny liberał nie powinien być ekonomicznym neoliberałem.

Na koniec wróćmy do bardziej przyziemnej kwestii, czyli do sprawy „frankowiczów”. Dlaczego w tym konkretnym przypadku państwo – pośrednio lub bezpośrednio – nie powinno reagować? Podstawowym dylematem ekonomicznym wydaje mi się problem tego, kiedy i przy użyciu jakich narzędzi ingerować w działanie rynku. W tym przypadku mówimy o niedogodności (owszem, realnej i bolesnej), która dotyka grupę zasadniczo uprzywilejowaną, dobrze sytuowaną. Nie mamy tu więc do czynienia z grupą ekonomicznie poszkodowaną lub zagrożoną jakąś formą wykluczenia w przyszłości. Żądania, by państwo pomagało ludziom za każdym razem, gdy ktoś na czymś traci, nie sposób pogodzić z obywatelskimi ideałami liberalizmu politycznego.

Ponadto warto przemyśleć konsekwencje „prointerwencyjnego” podejścia w tej kwestii. Czy będziemy również wspierali osoby z kredytami zaciągniętymi w euro, gdy kurs tej waluty gwałtownie wzrośnie? I dlaczego nie mielibyśmy – nie okresowo, ale stale – wspierać tych, którzy swoje kredyty zaciągnęli w złotówkach i płacą wyższe raty w zamian za brak ryzyka kursowego? Krótko: uważam, że frankowiczom nie należy pomagać nie dlatego, że tak mówi neoliberalny imperatyw. Nie należy im pomagać, ponieważ pomocy nie potrzebują.