Zamach terrorystyczny w Chapel Hill
W ostatnich dwóch dniach na pierwszych stronach arabskojęzycznych dzienników pojawiały się komentarze dotyczące zamachu w Chapel Hill w amerykańskiej Karolinie Północnej. Autorytety religijne i kolejni arabscy politycy wyrażali oburzenie z powodu niewystarczającego nagłośnienia tego wydarzenia w zachodnich mediach oraz braku potępienia ze strony amerykańskich polityków. Niektóre tytuły zastawiały się, dlaczego zabójca nie został nazywany „terrorystą”.
Przypomnijmy: we ostatni wtorek 40-letni biały mężczyzna, Craig Stephen Hicks, wtargnął do mieszkania młodego muzułmańskiego małżeństwa palestyńskiego pochodzenia – Deah Barakata i jego żony Yusor Abu-Salhy, po czym strzałem w głowę pozbawił życia ich oraz siostrę Yusor – Razan. Ofiary uczęszczały na Uniwersytet Karoliny Północnej i aktywnie angażowały się w działalność społeczną i humanitarną: dostarczały jedzenie bezdomnym, a Deah, student stomatologii, zbierał pieniądze na wyjazd z grupą innych młodych dentystów, by leczyć dzieci w obozach dla syryjskich uchodźców w tureckim Kurdystanie.
Dziennikarze szybko ustalili, że uznający się za „antyteistę” Hicks miał radykalnie antyreligijne poglądy. Jednak określenia takie jak „rasistowski’ czy „terrorysta” nie pojawiły się w relacjach medialnych, co wywołało oburzenie w mediach społecznościowych (używano tagów: #ChapelHillShooting, #مجزرة_تشابل_هيل, #MuslimLivesMatter). Użytkownicy analizowali reakcje mediów głównego nurtu, zastanawiając się, co by było w odwrotnej sytuacji – gdyby morderca był muzułmaninem, a ofiary europejskiego pochodzenia. Przypominano, że po ataku na mecie maratonu w Bostonie Barack Obama już następnego dnia nazwał go „terrorystycznym”, a gdy w kwietniu zeszłego roku neonazista zastrzelił trzy osoby w centrum żydowskim w Kansas City, prezydent określił atak jako „przerażający” i wyraził swój żal. Natomiast sprawie Chapel Hill Biały Dom jak dotąd głosu nie zabrał.
Władimir Putin w Kairze
Na dotyczące Ukrainy negocjacje pokojowe w Mińsku Władimir Putin przyjechał prosto z oficjalnej wizyty w Kairze. O tym, że prezydent Rosji podziela wrażliwość na kwestie wojny, pokoju i bezpieczeństwa egipskiego prezydenta, generała Abdela al-Fattaha as-Sisiego, świadczy najlepiej kałasznikow, który sprezentował władcy Egiptu.
Egipski rząd przez kilka dni z entuzjazmem szykował się do przyjęcia gościa z północy. Na ulicach Kairu pojawiły się portrety rosyjskiego prezydenta, z których spoglądał na przechodniów z cynicznym uśmiechem (może trudno u niego o inną minę?), a w kairskiej operze przygotowano wystawę na temat historii przyjaźni egipsko-sowieckiej i egipsko-rosyjskiej. Wisienkę na torcie umieścił najpopularniejszy i rządowy dziennik „Al-Ahram”, publikując na swoich stronach długą biografię-panegiryk Władimira Władimirowicza zatytułowaną „Putin… bohater naszych czasów”.
To serdeczne przymilanie się mocno kontrastuje z chłodnymi relacjami, które panują ostatnio między Kairem a Waszyngtonem, a których najlepszym wyrazem było odrzucenie przez as-Sisiego zaproszenia do Białego Domu. Izolacja ma więc do siebie to, że łączy. Nieprzypadkowo jednym z punktów negocjacji handlowych między Rosją a Egiptem jest wyeliminowanie pośrednictwa we wzajemnych transakcjach dolara na rzecz walut narodowych.
Oprócz szybko rosnących obrotów w handlu rosyjsko-egipskim i jeszcze szybszych rosyjskich samolotów zwożących turystów na czerwonomorskie plaże (3 mln w ostatnim roku), oba reżimy współdzielą też innego rodzaju interesy i troski, na czele z głośno deklarowaną podczas tych spotkań determinacją w walce z międzynarodowym terroryzmem. O tym, co może ona oznaczać w Egipcie, w tragiczny sposób świadczy na przykład los lewicowej poetki Szaimy as-Sabbagh zastrzelonej przez policję, gdy w przeddzień rocznicy rewolucji sprzed czterech lat próbowała wraz z grupą aktywistów złożyć hołd zabitym wtedy protestującym. Można podejrzewać, że sprezentowany przez Putina karabin również nie będzie leżał w szafie.
Wojna domowa w Jemenie
W ostatnich tygodniach media arabskojęzyczne z coraz większą uwagą przyglądają się kryzysowi politycznemu w Jemenie. Sytuacja w kraju jest skomplikowana – rywalizuje tam aż pięć stronnictw. Najaktywniejsze są bojówki zajdyckie (odłam szyitów), tzw. ruch Huti (od nazwiska inicjatora, Husajna Hutiego), które kilka miesięcy temu zajęły stolicę kraju Sanę, a w styczniu doprowadziły do ustąpienia prezydenta Abd Rabbuha Hadiego. Przez ostatnie kilkanaście lat ostro zwalczane przez obalonego podczas arabskiej wiosny prezydenta Saliha, stały się jego sprzymierzeńcami, gdy ten – utraciwszy fotel prezydencki, ale zachowując duże wpływy w państwie – zwrócił się do swoich dawnych wrogów, by pomogli mu w odegraniu się na swoich obecnych, będących przy władzy przeciwnikach. Rząd natomiast opuścił leżącą w północnej części kraju stolicę i schronił się na południu, gdzie w tym samym czasie wzrastają nastroje separatystyczne i mocy nabierają głosy nawołujące do przywrócenia niepodległości Jemenu Południowego, który przez niemal trzydzieści lat (1966–1990) był niezależnym państwem ze stolicą w Adenie i partią komunistyczną u władzy. Jednak część południowego Jemenu to również matecznik Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim i innych sunnickich organizacji terrorystycznych, przeciwko którym Stany Zjednoczone wysyłają kolejne drony. Po wielu nieszczęsnych zabójstwach cywilów, dokonanych przez kontrolerów tych bezzałogowych maszyn, w ostatnich dniach media arabskojęzyczne przytaczają kolejną smutną historię – Mohammada Tuaimana, 13-letniego chłopca, który „śnił o dronach”. Krótki reportaż zrobił o nim kilka miesięcy temu brytyjski „Guardian”. Dał chłopcu kamerę, którą ten sfilmował życie swoje i rodzeństwa po śmierci rodziców w ataku wspomnianej wojennej maszyny. Opowiadał w nim, że od tego czasu stale prześladują go koszmary o dronach, które zabijają niewinnych ludzi. Reportaż znalazł w tym tygodniu tragiczny finał, gdyż Mohammad stracił życie w takim właśnie ataku.