foxcatcher_1

Wyobraźmy sobie pracę, która daje wszystko: sławę, pieniądze, władzę nad ludźmi, adrenalinę, poczucie sensu, a ponadto możliwość usunięcia się w cień w kluczowym momencie oraz bezwzględne posłuszeństwo – zwykle silniejszych od siebie – mężczyzn… Każdy, kto ogląda transmisje zawodów czy meczów, zna te podniosłe momenty, gdy kamery ukazują trenera krzyczącego coś do grupki stłoczonych i wpatrzonych w niego zawodników; albo te piękne chwile, gdy w tzw. rogu trener mówi zawodnikowi tylko dwa kluczowe zdania – bo on wie, o co tu chodzi, wszystko rozumie, ma to poukładane w głowie. „Foxcatcher” jest filmem o wielkim wysiłku podejmowanym przez pokracznego bogacza, by zostać trenerem-legendą i przy okazji – aby ze znudzonego i złamanego not-working-rich stać się narodowym bohaterem, wiodącym grupę zapaśników po olimpijskie laury. Sport stanowi dobry kontekst dla unaocznienia psychologicznych dramatów, bo jest swoistym akceleratorem dynamiki układów i relacji. Wszystko jest w nim bardziej ewidentne (przegrana, wygrana, remis), a napięcia i emocje – intensywniejsze. Wyraziste są również role, które w sporcie się odgrywa (mistrz, uczeń-zawodnik, drużyna). Na takiej bazie można zrekonstruować wiele skomplikowanych psychologicznych gier i napięć, odnoszących się również do pozasportowej rzeczywistości. Bennett Miller robi to jednak w bardzo autorski i w wymagający dla widza sposób. Wbrew standardom wypożycza do swojej fabuły obrazy sportowego wyczerpania, portret bliskości, listę lęków, a nie (jak inni) – sceny rywalizacji czy dynamiki przygotowań do zwykle zwycięskich zmagań.

Suma wszystkich lęków

W kilku scenach „Foxcatcher” wywołuje w widzu poczucie dyskomfortu, który porównać można jedynie z zawstydzeniem towarzyszącym oglądaniu najbardziej absurdalnych uczestników talent shows. Żenująca sytuacja wzmocniona litością, jaką czuje się na widok publicznego obnażenia czyjejś bezsprzecznej, dramatycznej śmieszności, każe nam zamknąć oczy. Historia trenerskich wysiłków Johna DuPonta ma być śmieszna – a jest straszna. I to wydaje się największym mistrzostwem reżyserii Millera – odtworzenie rzeczywistości z całą jej realistyczną nieatrakcyjnością tak, żeby w kilku momentach doprowadzić widzów do mocnego przeżycia nagromadzonych w fabule napięć.

Główny bohater pokazuje, jak intensywność treningu prowadzi do stanu swoistego stuporu, apatii, wyłączenia – gdy nie ma dla niego żadnej życiowej, pozasportowej przeciwwagi. | Aleksandra Gołdys

Główni bohaterowie „Foxcatchera” dają nam odczuć całe spektrum lęków – od obaw przed własną słabością, byciem niepotrzebnym, poczuciem porażki, po najgroźniejsze, głuche jak wołanie w studnie momenty utraty sensu. Reżyser, odtwarzając prawdziwą historię pokracznego pseudotrenera zapasów w stylistycznie niezapomnianej aurze lat 80., nie robi jednak nic, by poskładać te elementy w możliwie dynamiczną, atrakcyjniejszą czy szybszą fabułę. W rezultacie, jesteśmy po prostu zmęczeni tym wpatrywaniem się w mozół bycia zabiedzonym zapaśnikiem. Jednakże przy pewnej wytrwałości, widzowi z obezwładniającą mocą odsłoni się obraz tego, jak trzech głównych bohaterów potrafi poradzić sobie z lękami i pogonią za sensem – nie tylko na macie, ale także w życiu.

Trzech panów na macie

Channing Tatum gra wciąż młodego, ale jakby niedorosłego zapaśnika Marka Schultza, któremu mimo dużych sukcesów i bezsprzecznego talentu nie udało się wypracować niczego poza sportem. Daje on świadectwo tego, jak intensywność treningu prowadzi do stanu swoistego stuporu, apatii, wyłączenia – gdy nie ma dla niego żadnej życiowej, pozasportowej przeciwwagi. Mark Schultz traci orientację – znajduje się w pustce i bardzo potrzebuje kogoś, kto nie tylko zapełniłby jego życie, lecz także dawał energię i motywację do wytrwania w sporcie. W filmie robią to jego starszy brat David oraz miliarder – John DuPont.

foxcatcher_2

David Schultz (Mark Ruffalo urodził się, żeby grać takich sympatycznych bohaterów) osiągnął z kolei wszystko i umie się tym dzielić. Gdy na ekranie pojawia się ten świetny zawodnik, realizujący się również jako trener, brat, ojciec i mąż, z ulgą oddychają inni bohaterowie, ale i widzom robi się lżej. To przedstawiciel specjalnego rodzaju ludzi – takich, którzy niejako odnaleźli receptę na szczęście, wcielonych w życie, obecnych w najbardziej ludzki sposób, mądrych i czujnych. Sami walczą, ale też pomagają walczyć innym. Nie można ich nie lubić, choć można im zazdrościć; przede wszystkim chce się, żeby nigdy nie odchodzili.

Trzeci bohater to oczywiście grany przez Steve’a Carella John DuPont, będący nieprawdopodobnym zlepkiem ludzkiej śmieszności, krzywd, kompleksów i złudzenia mocy. Jest karykaturalny, ale też przeraźliwie autentyczny w tym, jak bardzo pragnie być ważny, okazać się autorytetem, mistrzem, nauczycielem. Bo są i tacy ludzie: pozornie mówią rzeczy podobne do tych, które mówią inni, robią na pozór to samo, co my, dysponują jakimiś zasobami, żeby ich uznawać za ważnych (John jest wręcz absurdalnie zamożny, firma DuPont to gigant na rynku chemicznym), a jednocześnie nie mogą się do swojego sensu doczłapać – specyficznie wydrążeni, jakby pozbawieni jakiegoś niezbędnego zmysłu czy wymiaru.

Syndrom uzurpatora

DuPont snuje się po swojej posiadłości, po imprezach i hali sportowej – a jednak wszędzie jest uderzająco nie na miejscu. Rozmowy z nim wydarzają się tylko dlatego, że większość ludzi z uwagi na jego bogactwo podtrzymuje ułudę, że „wszystko jest z nim OK”. Pieniądze, które ma, są jedynym klejem dla rzeczywistości, którą bohater próbuje zaciekle konstruować wokół siebie i swojej misji bycia „reformatorem amerykańskich zapasów”.

foxcatcher_3

 

Gdy w dresiku odgrywa przed swoją matką (dostojna jak zawsze Vanessa Redgrave), że właśnie trenuje kupioną przez siebie kadrę zawodników USA, że właśnie zdradza im najgenialniejsze zagrania, że prowadzi ich przez techniki zapasów – widzimy, że tak naprawdę nie ma o niczym zielonego pojęcia, a cała grupa oddaje mu przysługę, „udając”, że to się dzieje naprawdę. Wszyscy grają w to, że ta sytuacja ma sens, choć jest ona go pozbawiona – to kolejna życiowa ustawka, markowanie, podróbka. Na tej sportowej sali można przez chwilę poczuć spełnienie dwóch bardzo ważnych lęków: przed demaskacją naszych niekompetencji oraz przed zabraniem nam poczucia sensu. Matka Johna i jej mroźne spojrzenie, „dla którego cała scena była grana”, opuszcza salę, a opiekę nad zawodnikami naturalnie i z gracją przejmuje David – w rzeczywistości bowiem zarówno ta sala, jak i obecni na niej sportowcy są dla niego; mistrz zapasów jedynie pożyczył Johnowi trochę swojego sensu, tak jak można na chwilę pozwolić komuś potrzymać BMX-a.

Jest w tym filmie jeszcze kilka scen, które przy odpowiedniej wyrozumiałości unaoczniają artystyczny zamysł Bennetta Millera (dobrze wiedzieć, że wyreżyserował też „Capote’a” i „MoneyBall”) oraz jego równoległą do fabuł przygodę z reżyserowaniem filmów dokumentalnych – jego styl realizacji sprawia wrażenie, jakby zapożyczał z dokumentów reżyserię bardziej relacjonującą świat niż go kreującą. „Foxcatcher” okazuje się znacznie spójniejszy, jeśli ogląda się go jako paradokument, który ma nam odpowiedzieć, dlaczego doszło do tragedii DuPonta i jego podopiecznych. Ale też ten sposób widzenia możliwy jest dopiero, gdy zobaczy się całość opowieści – po drodze nie ma bowiem dla widza wytchnienia i wsparcia. Cały seans wywołuje wręcz znudzenie i poczucie nielogiczności, by dopiero w ostatniej scenie unaocznić zamysł reżysera – trudno rozsądzić, czy we współczesnym kinie można od odbiorców aż tyle wymagać i aż tak wiele wybaczać twórcy.

Granica gry

Niezłe recenzje „Foxcatchera” (jak choćby tu i tu) i pięć nominacji do Oskara to dobry wynik, ale zastanawia bardzo słaba widownia filmu, zarówno w Polsce, jak i w USA. Najwidoczniej stał się jednym z filmów, które nie widnieją jako pierwsze na liście „do obejrzenia”, które ogląda się bez przekonania, a potem mało komu poleca. Mimo to jednak okazuje się, że wiele z nich w nas rezonuje, zostawia ślady. „Foxcatcher” również nie wypłukuje się z organizmu tak łatwo. Oprócz przybliżenia nam pewnych fundamentalnych lęków zaznacza się w nim też orbitowanie wokół tematu treningu (w szerokim znaczeniu) jako modelu towarzyszenia, wsparcia i nauczania, którego potrzebujemy, żeby wydobyło się z nas to, co najlepsze. W sporcie doświadcza się ogromnych przeciążeń i bolesnej niepodważalności wyniku (wygrać albo przegrać) – dlatego rola tego, który nas wspiera i kształtuje, często przyjmuje formy bliskości rzadko spotykanej w innych sferach życia.

foxcatcher_4

Na przykład najlepszy zawodnik footballu amerykańskiego, tegoroczny zdobywca SuperBowl – Tom Brady – nie rusza się nigdzie bez swojego „trenera ciała”. Alex Guerrero sam nazywa się duchowym przywódcą, doradcą, kumplem, dietetykiem, masażystą i członkiem rodziny (jest ojcem chrzestnym syna Brady’ego) [1]. Panowie rozstają się tylko na kilka tygodni (!) w roku, by przez resztę czasu pozostawać w wieloaspektowej relacji. Dziennikarze tropiący powody, dla których starzejący się zawodnik wciąż może pikować ze sportową i psychiczną formą w niecodziennej zażyłości z wszechtrenerem, znajdują pewne wyjaśnienie. Gdy całe nasze życie jest podporządkowane jednemu celowi, gdy nasze ciało pozostaje w ponadludzkim wysiłku, szukamy ulgi w zawierzeniu komuś naszej głowy (w znaczeniu psychiki i wszystkiego, co się z nią dzieje). Mark Schultz, by nie być tylko przeterminowaną gwiazdą sportu, której na pamiątkę zostało złomowisko medali i kalafiory [2] potrzebuje swojego wszechtrenera i z nadzieją podąża za obietnicami demonicznego miliardera. Z życia (historia Brady’ego) i z filmów (niesportowy, ale nieco podobny „Whiplash”) wiemy, że podobnie wyglądająca droga może być początkiem zarówno nieśmiertelnej sławy, jak i żałosnej klęski. I jak tu nie mieć lęków?

Przypisy:

[1] Za artykułem „Man out of time”, Mark Leibovich, The New York Times Magazine, 1.02.2015.
[2] Kalafior – to w sportowej nomenklaturze górna część ucha, wielokrotnie uszkadzana w trakcie treningów sportów kontaktowych (m.in. rugby), więc z czasem zgrubiała i pofałdowana jak kalafior właśnie.

 

Film:

„Foxcatcher”, reż. Bennett Miller, USA 2014.