Fetysz wieku jest w Polsce obecny od dawna. Od politycznych elit niemal nigdy nie żądano wymiany na „lepsze”, a jedynie na „młodsze”. Kaczyńskiego miał zastąpić Ziobro, Tuska – Nowak, a Pawlaka i Piechocińskiego – Kosiniak-Kamysz. Lewica tę drogę przeszła jako pierwsza, nie tylko ze względu na trzęsienie ziemi spowodowane aferą Rywina, ale również dlatego, że w Sojuszu Lewicy Demokratycznej wiek kojarzył się z nie do końca demokratyczną proweniencją. Starsze pokolenie na moment ustąpiło miejsca Wojciechowi Olejniczakowi i Grzegorzowi Napieralskiemu tylko po to, żeby po chwili wepchnąć ich z powrotem do kąta. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby przewidzieć, że taka sama przyszłość czeka młodych kandydatów, których partyjne kliki wepchnęły na tory prezydenckich wyborów.

Powody tego są co najmniej dwa. Po pierwsze, historia wielokrotnie udowodniła, że politycy nie wychowują swoich następców. Prawdziwy lider musi samodzielnie wywalczyć sobie rolę przywódcy, zamiast łudzić się, że ktoś go do niej namaści. To zresztą proces zrozumiały, politycy są bowiem tylko odbiciem kolejnych pokoleń. Charles de Gaulle doskonale czuł czasy II wojny światowej oraz potrzeby Francuzów po jej zakończeniu, ale dwie dekady później – w maju 1968 r. – zobaczył na ulicach tysiące demonstrantów, których marzeń nie był w stanie zrozumieć. Nie zostawił po sobie następcy, ponieważ niewiele wiedział o dzieciach tych, dla których był idolem.

Ten sam problem ma Jarosław Kaczyński. Lider prawicy na wylot zna kompleksy i aspiracje pokolenia pamiętającego doświadczenie transformacji. Ale gdy demografia spowoduje, że o wynikach wyborów zaczną decydować Polacy urodzeni w latach 80. i 90., Kaczyński nie będzie miał pojęcia, jak do nich trafić. Marcin Mastalerek czy Andrzej Duda są tylko żołnierzami w armii swojego generała, nie zostaną jego następcami. Dowódca wyborców, którzy dziś lubią i śledzą stronę „Hipsterska prawica”, dopiero gdzieś się wykluwa.

Drugi powód może być zaskakujący: trudno znaleźć dobrą przyczynę do wymiany całej naszej klasy politycznej. Głoszenie takiej tezy w Polsce może być odebrane niemal jako bluźnierstwo, wszak narzekanie na polityków uznawane jest u nas za największą patriotyczną cnotę. Jednak przyjrzyjmy się faktom: ćwierć wieku naszej demokracji jest obiektywnym sukcesem, na tle nie tylko Ukrainy, ale także państw zachodniej Europy. Świadczą o tym wszystkie wskaźniki gospodarcze, od wzrostu PKB po współczynnik Giniego. Te 25 lat to owoc pracy wszystkich sił politycznych. Moglibyśmy oczywiście dyskutować, kto dołożył do niego najwięcej cegieł, ale z pewnością nikomu nie udało się tej konstrukcji zburzyć.

Dla porządku należy także wspomnieć, że wśród czołowych polityków minionych 25 lat znaleźli się m.in. laureat Pokojowej Nagrody Nobla, były przewodniczący Parlamentu Europejskiego oraz obecny przewodniczący Rady Europejskiej. Jednym słowem, polscy politycy nie są, jak często słyszymy, tak marni, że należy ich jak najszybciej zastąpić nową generacją. Wręcz przeciwnie – pozostają na tyle silni, że tę wymianę trudno sobie wyobrazić.

Fetysz wieku jest w Polsce obecny od dawna. Od politycznych elit niemal nigdy nie żądano wymiany na „lepsze”, a jedynie na „młodsze”. | Jan Radomski

Zachęceni apelami o pokoleniową zmianę starzy wyjadacze wykorzystali jałowość tegorocznych wyborów prezydenckich i stworzyli sprytną, iluzjonistyczną sztuczkę. My, naiwni widzowie, mamy uwierzyć, że naprawdę chcą przekazać władzę Andrzejowi Dudzie, Magdalenie Ogórek czy Adamowi Jarubasowi, tak samo, jak na moment wierzy się, że asystentka iluzjonisty na naszych oczach została rozcięta na pół. Zyskać mają na tym wszyscy – młodzi politycy połechtają własne ego, wyborcy odetchną świeżym powietrzem, a prawdziwi przywódcy wyliżą rany przed wyborami parlamentarnymi.

Dzięki tej sztuczce dowiedzieliśmy się o naszej scenie politycznej czegoś naprawdę interesującego: poza obecnymi liderami nie ma na niej nikogo, kto mógłby wziąć na siebie ciężar kształtowania opinii publicznej. Młodzi kandydaci od kilku tygodni wygłupiają się na ekranach telewizorów, demonstrując dramatycznie niski poziom politycznego przygotowania. Nie potrafią (lub nie chcą) odpowiedzieć na podstawowe pytania, być może ze strachu przed partyjnym szefem, który w pierwszym rzędzie podbija balonik, a być może ze względu na brak elementarnej wiedzy i doświadczenia. Muszą walczyć nie tylko z własnymi słabościami, ale także zmagać się z presją ze strony swoich politycznych demiurgów. Skutek jest taki, że nie są wiarygodni dla nikogo. Starsi wyborcy SLD czy PiS-u wolą Millera i Kaczyńskiego niż ich podróbki, zaś młodsi czekają, aż na lewicy i prawicy pojawią się prawdziwi przywódcy, a nie sterowane z tylnego siedzenia marionetki.

Nie oczekujmy od obecnych liderów, że z własnej woli usuną się w cień i przekażą władzę komuś innemu. Politycy nie lubią wychowywać swoich następców. Jeżeli chcemy znów mieć prawdziwych liderów, cierpliwie poczekajmy, przyszłość przyniesie ich sama. Dzięki Bogu! W przeciwnym razie zostalibyśmy z grającą w sitcomach Magdaleną Ogórek, ukształtowanym przez Paulo Coelho Adamem Jarubasem i wrzeszczącym do mikrofonu Andrzejem Dudą.