Pierwszy Harlequin_ilustr
© 2015 Janek Żusin

Postaci Jana Potockiego zawdzięczam ostatnio bardzo wiele. Po pierwsze, debatę, którą miałem okazję poprowadzić i która odbyła się na Poddaszu Kultury z okazji wydania monograficznego numeru „Literatury na świecie”, poświęconego pisarzowi. Po drugie, samoświadomość intelektualnych korzeni.

Nie, nie odkryłem nagle mentalnych powinowactw z Janem Potockim, choć twórcze metamorfozy tego nigdy niezaspokojonego umysłowo arystokraty działają zapładniająco na wyobraźnię. Rolę uświadamiającego wziął na siebie Cezary Michalski, gość debaty i – jak się okazało – uważny czytelnik KL-owej twórczości. Wszystko zaczęło się zaś od mojego niewinnego pytania, czy aby na pewno polityczne pisma Potockiego wnoszą coś nowego do myśli politycznej przełomu XVIII i XIX w. Pytania – wydawałoby się – zasadnego: ambicje hrabia Jan miał wielkie, z wykonaniem poszło mu już jednak znacznie gorzej. Na zasadzie kontrastu widać to choćby w korespondencji Potockiego z de Maistre’em. Chcąc nie chcąc, wypada przyznać, że intelektualna przewaga przebrzydłego reakcjonisty nad oświeceniowym obieżyświatem jest ogromna. Hrabia Jan zawsze będzie za to genialny w jednym dziele – „Rękopisie znalezionym w Saragossie”.

Zanim Cezary Michalski zaczął odpowiadać na pytanie, podsumował ironicznie samą „Kulturę Liberalną”. Skoro mamy tytuły działów w formie imiesłowów, to na pewno nawiązujemy do przewspaniałej tradycji „Zeszytów Literackich” (por. zbiór esejów „Patrząc” Józefa Czapskiego), gdzie dzieło można czytać li tylko przez estetyczne okulary, a wszystko, co polityczne jest be i dwuznaczne. On jednak nie brzydzi się politycznej redukcji i tak właśnie potraktuje Jana Potockiego – zredukuje go politycznie i pokaże, że moje estetyczne dąsy są funta kłaków warte.

Debata poszybowała w stronę Potockiego, ja jednak cały czas zastanawiałem się, jaki ciąg skojarzeń doprowadził Michalskiego do zadania mimochodem tego sztychu? I od razu przypomniałem sobie pamflet na „Zeszyty Literackie”, który na początku lat 90. narobił trochę szumu na polskim kulturalnym podwórku. Był to tekst Rafała Grupińskiego „Paryska cukiernia ciast trujących” opublikowany po raz pierwszy w „Res Publice” w 1991 r., a potem przedrukowany w tomie „Dziedziniec strusich samic. Kilka uwag o życiu umysłowym w Polsce”. Autor zarzucał paryskiemu podówczas pismu „artystowskiego ducha”, „znikomość zawartości myślowej jego eseistyki”, „kult arcydzieła” i „estetycznej doskonałości”, „szerzenie bierności myślenia”, wreszcie – znajomo brzmiące – „zdziecięcenie”. Kult autorytetu uosabianego przez Wielkiego Artystę, pisał Grupiński, musiał w „Zeszytach Literackich” zaowocować „artykułami biograficznymi zamiast problemowymi, drukowaniem noblistów zamiast poszukiwaniem nowych talentów, zbiorowym wzdychaniem nad dawno już opisanymi i uznanymi arcydziełami miast zastanawiania się nad aktualną i przyszłą kondycją polskiej kultury”. Innymi słowy, emigracyjny kwartalnik stanowił według autora zamkniętą kastę estetów-eskapistów kultywujących we własnym sosie swoją splendid isolation.

Ile było w tych zarzutach prawdy? Przyznajmy – trochę było. Uśmiech na wspomnienie przytaczanych żartobliwie przez „brulionowców” spisów treści „Zeszytów Literackich” („Barańczak o Zagajewskim”, „Zagajewski o Miłoszu”, „Miłosz o Barańczaku”…) jest w dużej mierze usprawiedliwiony. Tak samo, jak nieuniknione jest dziwne uczucie déjà vu, gdy czytamy kolejny opis podróży do Toskanii zamieszczony w kwartalniku.

Mniejsza jednak o „Zeszyty Literackie”, które przecież cały czas po cichutku robią kawał dobrej archiwistycznej roboty. Bardziej interesujący jest tu sam Michalski, który wówczas jako młody gniewny stał po drugiej stronie czasopiśmiennej barykady – tam, gdzie „Brulion”, a potem inne prawicowe i lewicowe zaangażowane pisma. O co bowiem chodzi dzisiejszemu redaktorowi „Krytyki Politycznej”? O to, że w „Kulturze Liberalnej” nie ma politycznego zaangażowania? Ależ jest go, i to dużo. O to, że nie dostrzegamy polityki przy omawianiu literatury? Tu też nietrudno sfalsyfikować tę tezę, wskazując konkretne teksty.

Łatwiej być może więc zapytać, o jaki rodzaj „politycznej redukcji” (wiem, wiem, usłyszałem lekką, sokratejską ironię w tym sformułowaniu) walczy Michalski? Bo na pewno nie o wtłaczanie tekstów literackich w polityczną sztancę à la Łunaczarski. Wątpię też, że idzie o pogłębioną lekturę beletrystyki z całym aparatem klasycznej filozofii politycznej w tle. Tego typu close reading – zazwyczaj wielkich dzieł od Szekspira do „Moby Dicka” – można znaleźć sporo w wielu periodykach. Zdarza się, że i w „Kulturze Liberalnej”, a nawet – o zgrozo! – w „Zeszytach Literackich”. Zresztą Michalski z pewnością nie pragnie bujać w filozoficznych niebiosach, zostawiając to „Teologii Politycznej”.

Jest jednak pewien semantyczny zabieg, który pozwala lepiej uchwycić sens owego politycznego ujęcia literatury. Wystarczy słowo „polityka” zamienić na słowo „polityczność”. To ostanie zrobiło szczególną karierę po przetłumaczeniu na polski dzieł Carla Schmitta, którymi od końcówki lat 90. zaczęli się w Polsce zachłystywać wszyscy – od konserwatystów przez liberałów po lewicę. Polityczność to coś innego niż polityka, która kojarzy się po prostu z politycznymi instytucjami. Polityczność jest jak przyczajony tygrys, który czyha na nas na każdym kroku i leży u podłoża wszystkich naszych egzystencjalnych decyzji. Nie tylko sączy się z sejmowych mównic i ministerialnych gabinetów, lecz także potrafi wychynąć z lodówki i dopaść nas w kinowej sali. Pokazuje, że wszędzie w nowoczesnym społeczeństwie czai się walka o dominację. Także w literaturze, która bez względu na treść i formę jest wyrazicielką czyichś interesów. Innymi słowy, nawet harlequin ma polityczne znaczenie.

Problemy z powyższym politycznym czytaniem tworów kultury lub – w tym przypadku – dzieł literackich są dwa. Po pierwsze taka „redukcja do polityki” redukuje samą politykę. Staje się ona negatywną grą sił. Niczym więcej. Drugi problem w przypadku spotkania z literaturą jest znacznie poważniejszy. Jeśli wszystko jest przeniknięte polityką, tracimy zdolność rozróżnienia, co w literaturze jest tak naprawdę politycznie istotnie.

Z jednokierunkową ucieczką w politykę jest więc trochę, jak z jednokierunkową ucieczką w kulturę, o której – nie do końca sprawiedliwie – pisał Grupiński: „Jeżeli ktoś z całą powagą powtarza za Marcinem Królem, że jedyną prawdziwą ojczyzną jest kultura, że to w niej odnaleźć można świat prawdziwy, choć często do nierzeczywistości się odwołujący – zatruwa nas kłamstwem i to tym bardziej nieznośnym, gdyż pretensjonalnym”. Podstawicie sobie za kulturę politykę. Otrzymany wyrób będzie miał tak samo mdły smak. Tyle tylko, że zamiast z paryskiej cukierni ciast trujących będzie pochodził z krajowej smażalni krokietów politycznych.