Fenomen popularności serialu „House of Cards” intryguje. Dla tych, którzy serialu nie znają, przypomnę w wielkim skrócie, czego dotyczy. Głównym bohaterem jest niejaki Frank Underwood (w tej roli znakomity Kevin Spacey), jeden z czołowych polityków amerykańskiej Partii Demokratycznej, którego poznajemy w chwili, gdy właśnie przekreślone zostają jego polityczne plany. Frank liczy na zajęcie stanowiska sekretarza stanu w administracji nowego prezydenta, lecz ten nie powierza mu obiecanej funkcji. Underwood postanawia więc, że już nigdy nie dopuści do podobnej sytuacji. Przez kolejne odcinki serialu śledzimy, jak powoli, acz konsekwentnie prowadzi swoje intrygi zmierzające do tego, by rozszerzyć własne wpływy i zająć najważniejsze stanowisko w państwie.

Twórcy serialu postanowili przy tym uczynić widzów swoistymi partners in crime snutych przez Underwooda intryg. Frank zwraca się bezpośrednio do nas, informuje o planowanych posunięciach, zwierza się z dylematów, nieomal obejmuje ramieniem. To rozwiązanie jest oczywiście kopią zabiegu, jaki Shakespeare zastosował w „Ryszardzie III”, w którym również obserwujemy bezwzględnie zmierzającego do objęcia władzy antybohatera. (Serialowy Frank Underwood to zresztą przy shakespearowskim Ryszardzie niewinny chłopczyk z plastikowym pistolecikiem). I choć wiemy, że Frank jest zły, trudno oprzeć się jego magnetyzmowi. Dlaczego?

Czy tylko za sprawą znakomitej gry Kevina Spacey’ego, który zdaje się delektować każdym gestem kreowanego przez siebie bohatera (a przed zagraniem tej roli, niejako „na rozgrzewkę”, na deskach swego londyńskiego teatru postanowił wystawić wspomnianego „Ryszarda III”, samemu wcielając się w tytułową rolę)? Czy może raczej dlatego, że w skrytości serca podziwiamy Franka za przynajmniej niektóre jego cechy? Choćby za niepospolitą inteligencję, wytrwałość w dążeniu do wyznaczonego sobie celu czy zdolność doprowadzania spraw do pomyślnego (z perspektywy zainteresowanego) końca. Czego by o Franku nie powiedzieć, facet wie how to get the job done. Może podskórnie przeczuwamy, że sami nie jesteśmy jak on, nie dlatego, że obcy jest nam jego głęboki amoralizm, ale z tego jedynie powodu, że nie potrafimy ani tak planować naszych działań, ani realizować ich z taką konsekwencją jak on.

I jest, być może, jeszcze jeden aspekt tego serialu, który rozstrzyga o jego ogromnej popularności. Dostajemy tu mianowicie, w uwspółcześnionej wersji, powtórkę z „Księcia” Machiavellego. Niektóre powiedzonka Franka są jakby żywcem wycięte ze słynnego traktatu florenckiego mistrza. Widzimy również, w momentach, gdy plany Underwooda zdają się wisieć na włosku, jak zależny od wyroków Fortuny jest każdy, kto gra w polityczne szachy. Być może – paradoksalnie – Underwood to zatem typ polityka, którego brak coraz dotkliwiej odczuwamy. Bo w gruncie rzeczy od rządzących oczekujemy nie oratorskich popisów i moralizatorskiej piany na ustach (wartości! wartości! wartości!), ale skutecznego działania. Komuś, kto skutecznie przekonałby nas o tym, że do wytyczonych celów będzie dążył z bezwzględną skutecznością, w gruncie rzeczy gotowi bylibyśmy zaufać.

Czyżby zatem Frank Underwood – typ koniec końców, przyznajmy, paskudny – był swoistym ersatzem, odtrutką na miałkość i pospolitość polityków, których widzimy w naszym życiu publicznym? Nie wiem. Znaczyłoby to, że w „House of Cards” nie znajdujemy wcale (jak zwykło się uważać) „prawdziwego” obrazu współczesnej polityki w państwie demokratycznym, ale raczej pewną jej wizję, wyobrażenie. Jest w nas być może taka część, która chciałaby, aby polityka wyglądała tak właśnie. A bezwzględność działań Franka Underwooda, tuż pod warstwą moralnego oburzenia, które wywołuje na powierzchni – w głębi budzi w nas mieszaninę uznania i podziwu.