„Jesteśmy dość osobliwą, małą, skłóconą gromadką, bez której prześwietna ludzkość może się doskonale obejść” pisał Zbigniew Herbert w liście do studentów PWST w 1995 r. Często się zastanawiam nad tymi słowami. Chcąc nie chcąc, należę do tej „małej skłóconej gromadki”, ponieważ wykładam w Akademii Sztuk Pięknych i Akademii Teatralnej. Podczas zajęć czytamy, analizujemy, dyskutujemy. Zastanawiamy się nad najróżniejszymi – przeważnie dość abstrakcyjnymi – tematami, takimi jak piękno, twórczość, dzieło sztuki. Jako pedagog staram się namówić moich studentów do tego, by zadawali pytania, nie bali się kwestionować obiegowych opinii, żeby umieli w gąszczu wątków i sensów formułować własne odpowiedzi. Niekończące się dyskusje, zaangażowanie, poruszanie złożonych i istotnych problemów, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nikt z nas nie marnuje ani minuty z tych sześćdziesięciu czy trzydziestu akademickich godzin.

Z drugiej strony czuję bezsilność. Spośród moich studentów zaledwie kilka osób będzie w stanie naprawdę być z zawodu artystami. Według danych statystycznych (nie do końca precyzyjnych, ale innych nie mamy) tylko 2 proc. absolwentów warszawskiej ASP wykonuje „zawody artystyczne”. Wiele osób mówiło mi, że akademia nie przygotowuje do konfrontacji z rzeczywistością. Chociaż w cytowanym powyżej liście Herbert pisał: „Życzę wam trudnego życia, bo tylko takie godne jest artysty” – żałuję, że nasze teoretyczne dyskusje, ani nawet praktyczne zajęcia, nie przekładają się na sukcesy odnoszone poza murami uczelni. Po pięciu latach funkcjonowania w cieplarni, absolwenci stają oko w oko z tym, co w Polsce nazywa się rynkiem sztuki.

W tym kontekście zadałam sobie pytanie o słuszność głośnej diagnozy Moniki Małkowskiej. Nie umiałam jednak na nie odpowiedzieć, ponieważ nigdy nie interesowała mnie historia galerii prywatnych i państwowych, nie było także moim hobby śledzenie personalnych fluktuacji. Nie jest dla mnie w ogóle istotne, czy Joanna Mytkowska przybyła do warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej z Fundacji Galerii Foksal, czy z Księżyca. Nie zastanawiałam się nad tym, jaką rolę osobiste koligacje odgrywają w promowaniu tych, czy innych osób. Oczywiście, mam poczucie, że można by było to zbadać, próbując dociec, dlaczego moi najzdolniejsi studenci zamiast żyć ze sprzedaży swoich dzieł, żyją z malowania ścian. Albo rzucają to wszystko w cholerę, jadą do Londynu, Berlina, Madrytu czy Nowego Jorku, gdzie dzielą swój czas między pracę w barze a twórczość. Paradoksalnie, łatwiej jest absolwentowi warszawskiej uczelni artystycznej „pracować w zawodzie” tam niż w ojczyźnie. Dlaczego?

Najważniejsze pytanie brzmi, czy z tego sporu cokolwiek wynika. Czy obchodzi on tak naprawdę kogokolwiek poza tym małym, dosyć w gruncie rzeczy egzotycznym salonikiem? | Katarzyna Kasia

Małkowska pisze, że winę w ogromnym stopniu ponoszą kuratorzy, którzy przejęli rząd dusz, artyści w związku z tym zeszli na dalszy plan, a krytyków (czyli jak rozumiem osoby, które się na sztuce naprawdę znają) w ogóle z debaty o sztuce wyeliminowano. Tekst ma pokazać, dlaczego jakość polskiej sztuki spada. Autorka stara się zachować bezstronność i nie mieszać opinii dotyczących tzw. art worldu z opiniami o dokonaniach artystycznych poszczególnych autorów. Niemniej, po lekturze człowiek zaczyna się zastanawiać i sięgać po inne opinie, jak na przykład tekst Iwo Zmyślonego. Czy moje wątpliwości zostały rozwiane? Niestety, nie. Mam tylko coraz większe poczucie absurdalności prowadzonej dyskusji.

Zmyślony pisze: „Tekst Małkowskiej zaszkodził nam wszystkim: krytykom, kuratorom publicznych instytucji i pracownikom prywatnych galerii, wzbudzając nieufność wśród tych, którzy interesują się sztuką współczesną, lecz nie orientują się w jej rzeczywistych niuansach”. Efektem tej nieufności może być – oczywiście upraszczam, ale czynię to w imię przejrzystości wywodu – to, że w sztukę przestanie się inwestować. Ale może to nie jest tak całkiem źle? – pytam naiwnie. Czy nie warto wykorzystać tej właśnie okazji, by udowodnić, że jesteście potrzebni i że wasza praca jest ważna? Bo inaczej wychodzi na to, że coś ważnego jednak zostało w tekście Małkowskiej zawarte. Skoro jego efekty mogą być tak dalekosiężne, może krytyczka „wsadziła kij w mrowisko”, może pojawiło się tu coś więcej niż „powielanie najgorszych stereotypów o sztuce współczesnej”?

A skoro już o „najgorszych stereotypach” mowa, to chciałam zauważyć, że oba omawiane teksty są mocno osadzone w kontekście generacyjnym. Małkowska nie ceni pokolenia „młodych wilków”, którzy zaczęli robić kariery w latach 90. Pisze: „Teraz układ zamienił się w sieć interesów. Dawni outsiderzy pełnią rolę głównych strategów oraz beneficjentów. Ważna stała się przynależność pokoleniowa: między trzydziestką a czterdziestką. Do «starych» wyjadaczy dołączyła młoda kadra kuratorsko-krytyczna. Rekrutują się spośród absolwentów historii sztuki, kulturoznawstwa, wydziału kuratorskiego. Jest ich o wiele za dużo, żeby znaleźli zatrudnienie, bez względu na umiejętności czy wiedzę”.

I właśnie ta generacja jest, zdaniem autorki, winna zepsucia polskiej sztuki. Zmyślony broni tej (swojej? mojej?) generacji, zarzucając Małkowskiej frustrację z powodu tego, że „została odsunięta na boczny tor”. Stosowanie argumentów ad personam jest bez wątpienia skutecznym chwytem retorycznym, chociaż trudno uznać je za eleganckie. Trudno też dopatrzeć się w tej międzypokoleniowej potyczce jakiegoś bardziej istotnego elementu, który mógłby osobom postronnym cokolwiek wyjaśnić. Małkowska atakuje, a Zmyślony stara się bronić gałęzi, na której siedzi, obudowując tę obronę murem zbudowanym ze starannie wyselekcjonowanych informacji o kondycji polskiej sztuki współczesnej.

Najważniejsze pytanie brzmi, czy z tego sporu cokolwiek wynika. Czy obchodzi on tak naprawdę kogokolwiek poza tym małym, w gruncie rzeczy dosyć egzotycznym salonikiem? Może warto się zastanowić nad kwestią wartości w sztuce? Nad tym, czego oczekujemy od sztuki współczesnej? „Nigdy wcześniej nie dyskutowano tyle o sztuce, tak mało sobie z niej robiąc”, pisał Nietzsche w „Narodzinach tragedii z ducha muzyki”. Ta diagnoza znakomicie wpisuje się w poetykę powyższej polemiki. To, co powinno stanowić oś dyskusji, staje się jedynie usprawiedliwieniem dla podnoszenia kwestii z zupełnie innego obszaru. Trudno byłoby zresztą posługiwać się w gazetowym sporze takimi sformułowaniami jak talent albo co gorsza – geniusz.

Nie mamy szansy na emancypację, dopóki pozwalamy, żeby ktoś nam mówił, co jest sztuką. Powinniśmy to wiedzieć sami. | Katarzyna Kasia

Całe to dramatyczne przeciąganie liny nie ma zresztą sensu, dopóki nie będziemy mieli do czynienia z prawdziwym rynkiem sztuki. A ten powstanie dopiero wówczas, kiedy Polacy zaczną w sztukę inwestować. Dotychczas – z całym szacunkiem dla postawionych diagnoz – Polacy przeważnie nie traktują dzieł sztuki jako lokat kapitału ani oznak statusu społecznego. I dopóki to się choć trochę nie zmieni, dyskusję powyższą uważam za otwartą, tak samo jak dyskusję o możliwym życiu na innych planetach. Właściwie wszystko można powiedzieć, a zainteresowani znajdą coś dla siebie: artysta, któremu się nie udało zaistnieć, przyzna słuszność Małkowskiej, zaś artysta, który dobrze odnajduje się w kontekście warszawskich meandrów życia galeryjno-muzealnego, zgodzi się ze Zmyślonym. I dalej pozostaniemy równie dalecy od konkluzji, zawiśniemy gdzieś między frustracją a udawanym entuzjazmem.

Aby wyjść poza ten zaklęty krąg trzeba organicznie, od podstaw budować wrażliwość estetyczną u jak najszerszej grupy potencjalnych odbiorców sztuki. Tylko wtedy będziemy mogli mieć nadzieję, że nikt nam nie wciśnie kitu. Musimy zacząć od zmian w edukacji plastycznej: od przedszkoli, w których dzieci, zamiast rysować, kolorują skserowane wydruki z komputerów, od szkół podstawowych, gimnazjalnych i średnich, gdzie na lekcjach plastyki przeważnie dłubie się w nosie albo odrabia inne, ważniejsze lekcje. To się opłaci. To jedyna szansa na to, żeby zmienić wygląd naszego otoczenia. Tylko tak: oddolnie, krok po kroku, cierpliwie. Dzięki lokalnym władzom, inwestującym w warsztaty plastyczne czy muzyczne, dzięki budzeniu potrzeb estetycznych, dzięki świetlicom i domom kultury.

Wtedy może się okazać, że galerie i muzea będą wypełnione nie tylko wtedy, kiedy można się w nich napić soku czy wina, spotkać przyjaciół i wymienić ploteczki. Tutaj Małkowska ma rację: nie chodzi o to, żeby jednorazowo robić tzw. performanse, angażując się na chwilę w pseudospołecznikowskie działania. Trzeba konsekwentnie pracować, zapraszać, otwierać – jak Joanna Mytkowska w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Nie mamy szans na emancypację, dopóki pozwalamy, żeby ktoś nam mówił, co jest sztuką. Powinniśmy to wiedzieć sami. A jeśli nie wiemy, to – w zależności od tego, ile mamy pieniędzy – inwestujmy dalej w ogrodowe krasnale albo dzieła „uznanych artystów”. Też ładne.