Pierwsza wiadomość o wynikach przyszła do mnie już trzy godziny po zamknięciu lokali wyborczych. Nie mogłem w to uwierzyć. W Okręgowej Komisji Wyborczej nr 51 z oddanych łącznie 620 głosów aż 115 padło na listę Miasto Jest Nasze. Oznaczało to ponad 18 proc. poparcia! Wyniki spływały całą noc. Mężów zaufania mieliśmy niemal we wszystkich komisjach wyborczych. Rano było już praktycznie pewne, że w Śródmieściu oddano na nas około 1/6 głosów, trzeci wynik po PO i PiS-ie we wszystkich okręgach. Oznaczało to, że do zdobycia większości w radzie dzielnicy potrzebne będą nasze głosy. Mieliśmy współrządzić centralną dzielnicą stolicy Polski. To w Śródmieściu krzyżują się największe interesy, wybuchają największe skandale, szaleje dzika reprywatyzacja, zabytki są burzone, straszą pustostany, a nad tym wszystkim unosi się gęsty smog. Jest co robić. Dzielnica dysponuje 600-milionowym budżetem i wydaje decyzje administracyjne, od których zależy los tysięcy osób. Ogromne wyzwanie i nadzieja na lepsze, bardziej ludzkie miasto. Na Żoliborzu osiągnęliśmy równie dobry rezultat. Dostaliśmy ponad 15 proc. głosów i wprowadziliśmy dwóch radnych. W innych dzielnicach wyniki były gorsze, ale proporcjonalne do włożonego wysiłku i liczby osób zaangażowanych w kampanię. W sumie zdobyliśmy ponad 30 tysięcy głosów. Kompleksowa analiza wyborów niestety nie jest na razie możliwa – po trzech miesiącach od głosowania PKW ciągle nie podała pełnych, oficjalnych wyników.
Po chwilowym entuzjazmie i rozpoczęciu rozmów koalicyjnych szybko zrozumieliśmy, że coś nie gra. Radni wybrani z naszych list – wśród nich wiceprzewodniczący naszego stowarzyszenia – zaczęli zachowywać się w sposób dla mnie i wielu pozostałych członków zupełnie niezrozumiały. Wiedzieliśmy, że ich pozycja po udanej kampanii i zwycięstwie w wyborach powinna zostać wzmocniona. Postanowiliśmy, że wspólnie będziemy ustalać strategię negocjacyjną, a żadne decyzje nie będą podejmowane bez ich wiedzy i zgody. W wyniku rozmów prowadzonych z Platformą Obywatelską udało nam się uzyskać stanowisko burmistrza i wiceburmistrza oraz, co było dla nas najważniejsze, obietnicę realizacji większości postulatów z naszego programu.
W trakcie wielogodzinnych narad, w których brał udział zarząd stowarzyszenia i świeżo wybrani radni, okazało się jednak, że jeden z nich prowadzi z przedstawicielami PO i PiS-u własne negocjacje. Więcej – pokazuje im naszą wewnętrzną korespondencję. Była to dla nas sytuacja zupełnie niewyobrażalna. Nie byliśmy w stanie uwierzyć, że ludzie, którzy zdobyli mandaty dzięki wielomiesięcznej, niezwykle ciężkiej pracy kilkudziesięciu członków stowarzyszenia dokonują takiej wolty. Wrażenie schizofrenii potęgował fakt, że wszyscy radni deklarowali lojalność wobec organizacji i chęć działania w jej interesie. Przez dwa tygodnie wydawało nam się, że uczestniczyliśmy w seansie zbiorowej psychozy. Winnego zaistniałej sytuacji usunęliśmy z naszych szeregów.
Pozostała dwójka, mimo ustalonych przez nas warunków, także udała się na rozmowy z obiema partiami – uznawszy (jak oficjalnie twierdziła), że sama wynegocjuje jeszcze lepsze warunki umowy koalicyjnej. Najpierw skierowali swoje kroki do PiS-u. Dowiedzieliśmy się o tym z… Twittera jednego z liderów tego ugrupowania, który na dzień przed pierwszym posiedzeniem rady dzielnicy chwalił się, że zostanie burmistrzem Śródmieścia.
Zarówno PiS, jak i PO niemal natychmiast po wyborach zaczęły prowadzić grę mającą na celu rozbicie MJN i wyeliminowanie go jako niezależnego podmiotu. | Jan Śpiewak
Tego samego dnia wieczorem zostałem wezwany na spotkanie z „naszą” dwójką radnych. Przedstawiono mi wówczas ultimatum. Na kartce papieru, na stoliku w pracowni krawieckiej widniały nazwiska dwóch osób – kandydatów na wiceburmistrzów. Miałem ich zaakceptować pod groźbą skandalu. „Wszystko będzie dobrze”, „na pewno się dogadamy”, „to świetny prawnik, a my potrzebujemy prawnika” – padały ciepłe słowa, a mnie zbierało się na wymioty.
Do tej pory trudno mi uwierzyć, że te kandydatury faktycznie zgłosili „nasi” radni. Związek jednej z proponowanych osób z byłym burmistrzem Śródmieścia wydaje się aż nazbyt oczywisty. Podobne wątpliwości może budzić jego brak przygotowania i zrozumienia dla ideałów, jakie przyświecały powołaniu Miasto Jest Nasze. Nie bylibyśmy nigdy w stanie wytłumaczyć naszym wyborcom, dlaczego na stanowisko wiceburmistrza popieramy 27-letniego byłego asystenta Przemysława Wiplera, szefa biura posłanki Krystyny Pawłowicz, który przez swojego wcześniejszego pracodawcę został nazwany członkiem „Wiplerjugend”. Człowiek o tak skrajnych przekonaniach nie mógł realizować „miastopoglądu” i budować „Warszawy, gdzie każdy niezależnie od pochodzenia, płci i wieku ma szansę żyć w warunkach godnych i sprzyjających rozwojowi”, co obiecywaliśmy w naszym wyborczym manifeście. Jednak ta absurdalna kandydatura nie podlegała, według trójki „naszych” radnych, dyskusji – mimo iż jeden z nich szczerze przyznał, że kandydatów przed wyborem nigdy nie widział na oczy.
Czy chodziło tylko o władzę? A może również o upokorzenie stowarzyszenia i wyeliminowanie go z walki o lepszy los miasta? Katastrofa nadchodziła wielkimi krokami. Wiedzieliśmy, że nie możemy zgodzić się na to, żeby nasi radni rozgrywali swoje interesy w porozumieniu ze znacznie silniejszym partnerem.
Priorytetem stało się ratowanie jedności stowarzyszenia. Dlatego do mediów wysłaliśmy komunikat, z którego wynikało, że wszystko idzie zgodnie z planem: Platformę udało się zmusić do realizacji naszych postulatów. Na pierwszej sesji, jak gdyby nigdy nic, „nasz” radny został przewodniczącym rady Śródmieścia. Na następnej miał zostać wybrany burmistrz i jego zastępcy. Wcześniej zorganizowaliśmy spotkanie stowarzyszenia, na którym postanowiliśmy zaprezentować naszych kandydatów do Zarządu Dzielnicy i omówić sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. O dziwo, trójka radnych stawiła się w komplecie. Groteskowo mijali się z prawdą, przyciskani do muru bagatelizowali kwestie sporne, a na koniec oświadczyli, że dalej kierować się będą wyłącznie własnym sumieniem, bo nie czują się zobowiązani do respektowania woli członków stowarzyszenia. Spotkanie trwało 5 godzin. Wyszliśmy z niego wstrząśnięci.
Fakt, gdy decydowaliśmy się na start w wyborach, naiwnie liczyliśmy na kulturalną rozmowę w eleganckim lokalu. Skończyło się bójką w brudnej spelunie. Polityka w jej samorządowym (i zapewne krajowym) wydaniu jest niestety dokładnie taka, jaką ją widzi większość Polaków. Warszawa z jej specjalnym ustrojem i rozbiciem na kilkanaście dzielnic stała się w ostatnich latach dla kilkuset radnych połączeniem kasyna i domu uciech. Z tym jednak zastrzeżeniem, że dla radnych zwycięskiej opcji wszystkie zabawy są darmowe, a kasyno zawsze przegrywa. Dość powiedzieć, że utrzymanie lojalności śródmiejskich radnych PO przy użyciu etatów w publicznej administracji (w tym w państwowych fundacjach i spółkach) może kosztować nawet milion złotych rocznie. A mowa tu o zaledwie dziesiątce radnych w jednej dzielnicy (zgodnie z informacjami zawartymi w ogólnodostępnych oświadczeniach majątkowych). Lojalność się wymusza albo kupuje – stanowiskami, apanażami, lokalami komunalnymi. Nowatorski program, apolityczni eksperci, świeże spojrzenie, słuch społeczny – to wszystko w samorządowym kasynie nie miało żadnej wartości. Byliśmy zbędni, a potencjalnie bardzo groźni. Staliśmy się bohaterami polskiego, paździerzowego wydania „House of Cards”.
Polityka w jej samorządowym wydaniu jest niestety dokładnie taka, jaką ją widzi większość Polaków. Warszawa stała się w ostatnich latach połączeniem kasyna i domu uciech dla kilkuset radnych. | Jan Śpiewak
Na drugiej sesji wybrano Zarząd Dzielnicy. Kandydaci zgłoszeni przez trójkę „naszych” radnych przeszli bez mrugnięcia okiem. Wtedy stało się jasne, że Miasto Jest Nasze ma w Radzie Dzielnicy nie czterech, a jednego radnego. Platforma Obywatelska zawiązała koalicję z trzema wolnymi elektronami. W udzielonym Radiu Dla Ciebie wywiadzie, jeden z byłych radnych MJN wyznał: „Wola Stowarzyszenia nie może być dla nas wiążąca, bo to de facto radni muszą pracować – to jest bardzo ciężka praca, a wcale nie jakoś wspaniale wynagradzana”.
A teraz cofnijmy się o kilka miesięcy.
HGW istnieje tylko teoretycznie
Zmęczenie Platformą Obywatelską było w Warszawie przed wyborami samorządowymi aż nadto widoczne. Partia rządziła miastem od blisko dekady, mając na czele lidera pozbawionego szczególnych właściwości, którego znakiem rozpoznawczym stał się generalny brak wizji. Ten brak pomysłu na miasto widoczny był szczególnie w kampanii wyborczej – Platforma Obywatelska nie opublikowała nawet własnego programu dla Warszawy. Urzędnicy ratusza byli przez osiem lat zajęci bieżącą administracją, pozyskiwaniem środków unijnych i przeprowadzaniem wielkich projektów infrastrukturalnych, z których na pierwszy plan wysunęły się metro i budowa dróg. Zapomniano o ludziach, o mieszkańcach Warszawy. Stolica, jak Łódź w drugiej połowie XIX w., stała się polską ziemią obiecaną. Z tym, że w miejsce bogatych fabrykantów pojawił się nowy wszechmocny aktor – deweloper. To deweloperzy zajęli miejsce zwolnione przez ratusz. Dosłownie i w przenośni. Związki biznesu z władzą w Warszawie stały się szczególnie widoczne: szef struktur rządzącej krajem partii w województwie mazowieckim był twórcą krajowego lobby deweloperskiego; rzecznik Hanny Gronkiewicz-Waltz zaraz po odejściu z ratusza założył firmę public relations obsługującą sprzedawców nieruchomości, a naczelny architekt Warszawy za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego stał się szefem spółki deweloperskiej posiadającej budynki, na które on sam wydawał wcześniej pozwolenia, natomiast były premier przez jakiś czas wiceprzewodniczył radzie nadzorczej największej w mieście spółki inwestującej w nieruchomości.
W krajach dojrzałej demokracji zachodniej deweloperzy muszą partycypować w kosztach budowy infrastruktury społecznej i komunikacyjnej. W Polsce obowiązek ten przerzucono na samorząd. Jednocześnie niemal zlikwidowano budownictwo społeczne i spółdzielcze, a budownictwo prywatne wsparto ogromnymi subwencjami z budżetu. Kolejne rządowe programy stymulowały popyt na rynku nieruchomości, ale bynajmniej nie pobudzały podaży. Wszystko to pozwoliło branży deweloperskiej i bankom osiągać rekordowe, nie notowane nigdzie indziej w Europie, zyski. Tymczasem infrastruktura budowana dla osiedli powstających bez ładu i składu jest horrendalnie droga w utrzymaniu. Te ukryte koszta odczują jednak przede wszystkim następne pokolenia – miasto nie wyłożyło środków na budowę odpowiedniego zaplecza i w ten sposób skazało dziesiątki tysięcy osób na szukanie indywidualnych strategii przetrwania. Pod presją społeczeństwa inwestowano jedynie w kosztowną infrastrukturę drogową, której rozwój miał być remedium na bolączki chaotycznie rozbudowującego się miasta.
Co więcej, oddanie przestrzeni publicznej w ręce deweloperów doprowadziło do wycinki dziesiątek tysięcy drzew, zabudowy terenów zielonych i klinów napowietrzających. Rezultat? Narastający problem ze smogiem i zanieczyszczenie gleby. W 2011 r. w Warszawie normy stężenia trujących pyłów były drastycznie przekroczone przez ponad 57 dni w roku. Staliśmy się – obok Bukaresztu i Sofii – najbrudniejszą stolicą Unii Europejskiej.
W innych obszarach abdykacja władzy również dała się we znaki mieszkańcom. Ratusz – mimo że kierowany przez partię mającą także większość w Sejmie – nie potrafił wymusić zmian prawnych chroniących Warszawę przed dziką reprywatyzacją i pozwolił na powstanie gigantycznego biznesu obracającego roszczeniami do przedwojennych nieruchomości. W pierwszej fazie uderzył on w mieszkańców domów komunalnych. W drugiej, handlarze roszczeniami sięgnęli po publiczne parki, szkoły i boiska. Poczucie braku sprawiedliwości i świadomość nadużyć dokonywanych przez przedstawicieli samorządu stawały się coraz powszechniejsze.
Model rozwoju Warszawy przypomina rozwiązania z krajów peryferyjnych i postkolonialnych – tam zyski ze wzrostu miast trafiają do nielicznych, natomiast kosztami obarczani są wszyscy. | Jan Śpiewak
W ciągu ostatnich lat mogliśmy też obserwować postępujący wzrost kosztów usług publicznych. W pierwszej kadencji doszło do prywatyzacji Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, co natychmiast odbiło się na jakości świadczonych usług i podwyżkach cen ciepła. Później wzrosły ceny biletów komunikacji miejskiej, a to szczególnie uderzyło w mieszkańców gmin podmiejskich. Ci, zgodnie z obowiązującą wykładnią (vide Karta Warszawiaka), nie byli traktowani jak pełnoprawni użytkownicy miasta. Również dopiero teraz Warszawa stara się uporać z kryzysem śmieciowym. W charakterystyczny zresztą sposób: wygrany przez MPO przetarg przyniósł mieszkańcom Bielan katastrofę ekologiczną, zamieniając ogromną część dzielnicy w śmierdzącą czarną dziurę. Dlaczego? W przetargu MPO zaoferowało najniższą stawkę. Przełożyło się to na spadek jakości śmieciowych usług i wymusiło korzystanie z najgorszych technologii do składowania i przetwarzania odpadów. Czy MPO zgodnie z nieoficjalnymi doniesieniami zostanie sprywatyzowane? To wpisywałoby się w logikę dotychczasowych działań „nieistniającego” ratusza.
Zarysowany model rozwoju Warszawy przypomina rozwiązania z krajów peryferyjnych i postkolonialnych – tam zyski ze wzrostu miast trafiają do nielicznych, natomiast kosztami obarczani są wszyscy. Warszawskie referendum nad odwołaniem urzędującej prezydent miasta było szansą na skorygowanie tej linii. Platforma zrozumiała, że budowa nitki metra nie zatka ust krytykom. W ratuszu dokonał się „społeczny” zwrot, a akcenty przeniesiono z budowy infrastruktury na podnoszenie jakości życia. Zwrot ten ograniczył się jednak do zmiany narracji. Nieobecna dotychczas Hanna Gronkiewicz-Waltz zaczęła pojawiać się w domach warszawiaków i rozmawiać z ludźmi, posypały się też pokazowe dymisje i nominacje mające wymiar czysto medialny. Budżet partycypacyjny i dowartościowanie części środowisk inteligenckich skupionych w organizacjach pozarządowych przyniosło częściowe uspokojenie nastrojów. Jednak referendum zakończyło się zachowaniem władzy głównie dzięki temu, że Platformie Obywatelskiej udało się je zamienić w plebiscyt przeciwko największej partii opozycyjnej. Strukturalne powody niezadowolenia pozostały.
Miasto Jest Nasze jako obrońca interesów mieszczan
W ten sposób polityka warszawskiej (i krajowej) PO znalazła się pod koniec drugiej kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz na kursie kolizyjnym z interesami stołecznej klasy średniej.
Model modernizacji przyjęty przez lokalne elity polityczne oparty jedynie na wielkich inwestycjach drogowych i obronie status quo znajdował coraz mniej entuzjastów. Degradacja przestrzeni wspólnej, zmniejszenie dostępu i jakości usług publicznych przy jednoczesnym wzroście kosztów życia zaczęły doskwierać nie tylko klasie ludowej tradycyjnie głosującej na opozycję (albo niegłosującej wcale). Najlepiej widać było to w Miasteczku Wilanów, gdzie władze nie były w stanie wyegzekwować obiecanej przez deweloperów infrastruktury. Skończyło się to buntem mieszkańców i powołaniem przez nich własnego komitetu, który na terenie Miasteczka zmiażdżył w wyborach dominującą tam dotychczas Platformę.
Start i sukces Miasto Jest Nasze pokazał, że nie tylko „nowe” dzielnice Warszawy padły ofiarą bierności ratusza. Mieszkańców Śródmieścia bardziej niż budowa metra zajmowała kwestia wycinki drzew, presji deweloperskiej na zabudowę terenów zielonych, ulic wymierających w wyniku budowy centrów handlowych i patologii reprywatyzacyjnych. Chcieli sprawnej i nowoczesnej administracji, która rozwiąże takie podstawowe problemy,jak budowa ścieżek rowerowych. Platforma Obywatelska stała się dla wielu naszych wyborców bardziej ucieleśnieniem ancien regime’u niż obietnicą nowoczesnego państwa. Alternatywą dla niej z oczywistych powodów nie mógł być również PiS, który dla wielkomiejskiego mieszczaństwa jest estetycznie i światopoglądowo nie do zaakceptowania. Miasto Jest Nasze odegrało rolę nowoczesnej, myślącej wspólnotowo opozycji. Sprzyjało nam również to, że działaliśmy w warunkach braku realnej konkurencji politycznej – SLD, po ośmiu latach występowania w charakterze przystawki Platformy Obywatelskiej, straciło resztki wiarygodności. Warszawska Wspólnota Samorządowa w toku kampanii rodem z lat 90. prezentowała wizję siermiężną i anachroniczną. W dodatku odwoływała się do tradycyjnego elektoratu PiS.
Przez sześć tygodni prowadzenia bezpośredniej kampanii wyborczej spotkałem tylko dwóch zadeklarowanych zwolenników Platformy Obywatelskiej. Wszyscy inni byli żywo zainteresowani naszym programem. Jego siłą okazały się konkret i minimalizm. Obejmował wyłącznie takie postulaty, które Rada Dzielnicy – organ o skromnych kompetencjach – byłaby w stanie zrealizować. Gdyby więcej osób zaangażowało się w kampanię i gdyby trwała ona trochę dłużej, w naszym zasięgu było uzyskanie nawet 20 proc. głosów.
System się broni
Miasto Jest Nasze powstało ledwie rok przed wyborami samorządowymi. Nie zrzeszało starych, dobrych znajomych. Praktycznie nikt z naszych aktywnych członków nie miał wcześniej nic wspólnego z polityką. Powstaliśmy jako pospolite ruszenie osób, które sprzeciwiały się polityce władz i chciały, by społeczny i ekonomiczny interes zwykłych mieszkańców był reprezentowany w samorządzie. Byliśmy i dalej jesteśmy otwartym i egalitarnym ruchem, który sporne kwestie rozwiązuje za pomocą dialogu. Nasze działania były oparte na zasadzie pełnego zaufania, w czym – jak się szybko okazało – byliśmy strasznie naiwni. Dlaczego poza tym się potknęliśmy?
Po pierwsze, nie przewidzieliśmy skali oporu systemu. Wiedzieliśmy, że nasze wejście do polityki specjalnie nie ucieszy rządzącej miastem partii. Byliśmy jednak przekonani, że dostrzeżony zostanie nasz pozytywny potencjał: szansa na reformy w samorządzie i wypełnienie jałowej polityki ratusza społeczną treścią. Zamiast tego zarówno PiS, jak i PO niemal natychmiast po wyborach zaczęły prowadzić grę, mającą na celu rozbicie MJN i wyeliminowanie go jako niezależnego podmiotu. Nikt nie był zainteresowany zmianami w samorządzie. Koszt dopuszczenia strony społecznej do władzy – nawet na tak niskim poziomie – był dla dominujących formacji zbyt wysoki.
Powstaliśmy jako pospolite ruszenie osób, które sprzeciwiały się polityce władz i chciały, by społeczny i ekonomiczny interes zwykłych mieszkańców był reprezentowany w samorządzie. | Jan Śpiewak
Po drugie, nie byliśmy w pełni świadomi stopnia degradacji obyczajów w warszawskim samorządzie. Poziom politycznego zepsucia i skala uzależnienia samorządowych elit są trudne do wyobrażenia dla postronnego obywatela. Przykład politycznego bazaru można było teraz oglądać na Bemowie, gdzie praktycznie cała PO przeszła po wyborach do skompromitowanego obozu byłego burmistrza Jarosława Dąbrowskiego. Podobny transfer miał miejsce na Ursynowie, gdzie długoletnia radna Nowego Ursynowa przeszła do PO i zapewniła tej partii władzę w dzielnicy. Wcześniej podobny manewr chciał wykonać PiS i przejął innego radnego lokalnego komitetu. Jego wuj miał zostać wiceburmistrzem Ursynowa. Nie został, bo ostatecznie to PO ograło PiS.
Po trzecie, znaliśmy się zbyt krótko. Rok wspólnego, choćby dynamicznego działania to za mało, by dobrze poznać wszystkie osoby, które zdecydowały się kandydować z naszych list. Nie znaliśmy dobrze ich charakterów, a przede wszystkim motywacji, które nimi kierowały.
Co dalej?
Przed nami największe wyzwanie: stworzenie wokół Miasto Jest Nasze całego środowiska kompetentnych i uczciwych ludzi. Przestaliśmy być naiwni, ale nadal wierzymy w przyjaźń i lojalność. To one pozwolą naszej organizacji, głoszącej odnowę polityki i poprawę jakości życia publicznego, przeprowadzić skuteczną kampanię, a potem zapewnić realizację wyborczych postulatów. Do następnych wyborów mamy jeszcze dużo czasu. Spożytkujemy go na wspólną pracę, walkę o realizację naszego programu, budowę intelektualnego i organizacyjnego zaplecza. Codziennie zgłaszają się do nas wspaniali ludzie, dzięki którym nie tracimy nadziei na realną zmianę. W zastępstwie nieobecnych władz miasta pracujemy nad rozwiązaniami problemów – chaosu komunikacyjnego, wizualnego i inwestycyjnego, zanieczyszczenia powietrza, gospodarki odpadami czy dzikiej reprywatyzacji.
Ruchy miejskie są bodaj pierwszym od czasu transformacji politycznym dziełem pokolenia, które nie wspina się po plecach starszych kolegów i po partyjnych szczeblach. Sami wytyczamy naszą drogę. Nie jest to łatwe: niejeden błąd za nami, niejeden na horyzoncie. Ale z każdego wyciągamy wnioski, na każdym dużo się uczymy. To co wydarzyło się w grudniu w warszawskim Śródmieściu zaszczepiło nas na smutne i brutalne realia polskiego życia publicznego. To dopiero początek.