Nie jest to problem czyjejś osobistej ignorancji czy powszechności skrajnych poglądów. Wina tkwi w systemowym niedostrzeganiu znaczenia problemów związanych z wykluczaniem całych grup społecznych i używaniem stygmatyzującego języka.

Przestrzenią, w której mowa nienawiści często się pojawia – w najbardziej wymyślnych wariantach – są elewacje budynków i elementy małej architektury w zasadzie każdego polskiego miasta. Przypadki napisów skierowanych przeciwko konkretnej grupie narodowościowej, religijnej, seksualnej itp. stanowią niewątpliwy element mowy nienawiści – rozumianej, zgodnie z wytycznymi Rady Europy, jako „każda forma wypowiedzi propagująca nienawiść do określonej grupy etnicznej, narodowościowej, religijnej itp.”. Za ich usuwanie powinni odpowiadać zarządcy nieruchomości. Jednak oni sami są w tym wypadku poszkodowanymi. Kto więc powinien być odpowiedzialny za usuwanie takich napisów i jak skutecznie ścigać ich autorów?

Mało kto się do tego obowiązku poczuwa. Nienawistne napisy traktowane są często w myśl przepisów o utrzymaniu porządku i czystości jak każdy inny napis szpecący elewację nieruchomości. Sprawa taka może zostać zgłoszona do nadzoru budowlanego, który nie wykazuje jednak aktywności w tym zakresie. Straż miejska lub policja może wykorzystać swój autorytet w celu nakłonienia zarządcy do podjęcia działań. W niektórych przypadkach jest to działanie skuteczne, jednak część zarządców nieruchomości nie wykazuje najmniejszego zainteresowania usuwaniem treści. Jeżeli jest to przejaw złej woli, służby porządkowe powinny mieć możliwość nałożenia kary porządkowej. Jeżeli natomiast wynika to z braku funduszy lub ze zniechęcenia wynikającego z notorycznego niszczenia danego muru przez wandali (nie jest to zjawisko częste, ale odnotowywane były takie przypadki) – należy podjąć stosowne kroki.

Wykrywanie autorów nienawistnych haseł powinno być dla służb porządkowych co najmniej tak samo ważne, jak wykrywanie osób spożywających alkohol w miejscu publicznym. | Joanna Grabarczyk

Po pierwsze musimy uznać, że napisy antysemickie, rasistowskie, obrażające innych ludzi nie są problemem wyłącznie zarządcy nieruchomości czy mieszkańców danego bloku. Przyzwyczajając się do takich treści, oswajamy je i zaczynamy znajdować wymówki dla naszej obojętności. Tymczasem osoby, dla których takie napisy są obraźliwe, codziennie się z nimi spotykają. Wyobraźmy sobie, że musimy regularnie widywać napisy z naszym nazwiskiem i hasłem „jesteś szmatą” albo „wyp… z Polski”. To przejaw werbalnej agresji, który dla wielu osób jest elementem codzienności.

Dlatego w interesie nas wszystkich leży szybkie usuwanie takich treści. W proces ten powinny włączyć się władze samorządowe. Wśród projektów złożonych do warszawskiego budżetu partycypacyjnego znajdują się propozycje dzielnicowych funduszy przeznaczonych na przeciwdziałanie temu problemowi. Do składania podobnych projektów zachęcamy osoby z innych miast. Mamy nadzieję, że przyczyni się to do stworzenia instytucjonalnego mechanizmu szybkiego reagowania na mowę nienawiści w przestrzeni miejskiej – z naszych doświadczeń wynika, że po większości zamalowań ściana pozostaje czysta przez bardzo długi czas. Jeszcze lepsze skutki mogą przynieść takie same akcje przeprowadzane w skali masowej. Nie potrzeba na to ogromnych nakładów finansowych, a efekt będzie dostrzegalny.

Po drugie, ważne jest wykrywanie sprawców takich czynów. Policja i straż miejska dysponuje już odpowiednimi zasobami. Nie chodzi o zwiększenie nakładów, ale o zmianę priorytetów – wykrywanie autorów nienawistnych haseł powinno być dla służb porządkowych co najmniej tak samo ważne, jak wykrywanie osób spożywających alkohol w miejscu publicznym czy sprawców wykroczeń drogowych (w tych akcjach służby porządkowe wykazują się całkiem niezłą skutecznością).

 

Dopóki napis antysemicki, homofobiczny czy rasistowski jest dziełem pojedynczej osoby o skrajnych poglądach, potencjalne zagrożenie dla otoczenia może się wydać niewielkie – co innego jednak, jeżeli jest to przejaw działania zorganizowanej grupy. Jaskrawy przykład konsekwencji takich sytuacji mieliśmy w Białymstoku, gdzie obojętność wobec rasistowskich napisów umocniła poczucie bezkarności ich autorów, którzy przeszli do bardziej „bezpośrednich” działań wobec imigrantów i uchodźców. W samej Warszawie działają przynajmniej trzy zorganizowane grupy kiboli, regularnie wypisujących obraźliwe treści na Bielanach, w Śródmieściu i na Woli. Jedna z nich poszła o krok dalej, dokonując próby zastraszenia wolontariuszy Punktu Info dla Migrantów w Pasażu Italia. Podobne grupy działają w innych miastach.

 

Choćby z tego powodu nie możemy traktować mowy nienawiści jak każdego innego wandalizmu. Podejmowane środki muszą być odpowiednie do skali problemu – a obecnie grupy związane ze środowiskami, nazwijmy to eufemistycznie, „antysystemowymi” nie tylko malują treści na ścianach, ale i dokonują „akcji bezpośrednich”. Wystarczy wspomnieć choćby niedawny incydent z Warszawy, kiedy grupa osób ubranych w szaliki jednego z klubów przerwała turniej kobiecej piłki nożnej przeciwko homofobii. Potrzebujemy kompleksowych działań ze strony władz samorządowych i służb porządkowych – bez tego grozi nam, że w którymś momencie sytuacja wymknie się spod kontroli.