Błażej Popławski: Od wielu lat obserwuje pan przemiany świata postkolonialnego, w tym postradzieckiego. Wierzy pan w sukces demokracji liberalnej poza Europą i Ameryką Północną?
Wojciech Jagielski: Chciałbym wierzyć. Jestem natomiast sceptyczny wobec prób automatycznego przeszczepu ustroju, dokonywanego bez uwzględnienia specyfiki lokalnej, konkretnych uwarunkowań rozwojowych.
Co zadecydowało o fiasku demokratyzacji – posłużę się nomenklaturą niepoprawną politycznie – w Trzecim Świecie?
Mechanizm owego przeszczepu, który ignorował strukturę i tożsamość społeczną lokalnej ludności. Machinalna, europocentryczna transplantacja demokracji liberalnej do byłych kolonii, których granice zostały sztucznie narzucone przez kolonizatorów, zadecydowała o tym, co antropolodzy polityki nazywają etnicyzacją ugrupowań politycznych. Liczył się partykularny interes plemienny, a nie dobro ogółu.
W „Wieżach z kamienia” prezydent Czeczenii Dżochar Dudajew mówi panu: „Zachodni liberałowie nie mają prawa mówić nam o tym, co znaczy być demokratą, a co dyktatorem na Kaukazie. Tu nie ma państw o kilkusetletniej tradycji demokratycznej. (…) Nadmiar demokracji kończy się zresztą anarchią. Skąd wy macie prawo, by nas osądzać albo się śmiać z naszych obyczajów? (…) Urządzimy swoje państwo tak, jak sami uznamy za stosowne”.
Kopiowanie rozwiązań sprawdzonych w Europie nigdy nie było specjalnie atrakcyjne dla globalnego Południa. Zachodnie programy polityczne trafiały na obcy im grunt. Partie w świecie postkolonialnym zakładane były jako ruchy wolnościowe. Nie patrzyły jednak na wolność oczami europejskich liberałów. Celem nadrzędnym była suwerenność polityczna, a nie prawa obywatela. Współczesne partie europejskie i amerykańskie rywalizują o głosy wyborców, oferując im mniej lub bardziej konkretne rozwiązania systemowe – na globalnym Południu najczęściej walczy się o dominację danej grupy etnicznej czy religijnej.
Jak budować konsensus polityczny w takich warunkach?
To niezwykle trudne. Weźmy choćby przykład Rwandy. Minęły dwie dekady od ludobójstwa. Dziś 85 proc. społeczeństwa stanowią Hutu, a 15 proc. – Tutsi. Od 15 lat Rwanda jest rządzona w sposób technokratyczny przez Paula Kagame, który wygrywa kolejne wybory i próbuje przekształcić kraj w Singapur Afryki. Czy mu się to udało? Przed 1994 r. partie odwoływały się do kwestii etnicznych, a nie światopoglądowych. Obecnie takie odwołania są zakazane. Narrację tę zastąpiła sztucznie kreowana przez prezydenta ideologia, którą określić można jako narodowo-republikańską. Rwanda rozwija się jednak szybko, PKB rośnie dynamicznie. Co nie oznacza jednak liberalizacji systemu politycznego.
Globalna Północ toleruje na globalnym Południu powierzchowność demokracji, akceptuje zachowania, których w Europie nigdy by się nie dopuszczono. | Wojciech Jagielski
Czy świat postsowiecki rządzi się tymi samymi prawami?
Zbliżonymi. Partie polityczne w dawnych republikach – mimo że wzorowane na modelach zachodnich – są szalenie kalekie. Igranie przymiotnikami „liberalny”, „narodowy”, „konserwatywny” tworzy karykaturę demokracji. Najlepszy tego przykład: po rozpadzie ZSRR nagle okazuje się, że nie ma żadnej partii komunistycznych poza rosyjską, bo praktycznie wszędzie zostały one zdelegalizowane. W rzeczywistości partie władzy, w skład których wchodzą komuniści, przemieniają się w partie narodowe czy socjaldemokratyczne. I dzieje się to w całkowitym oderwaniu od programów politycznych. Wierzę, że i ten świat się kiedyś zdemokratyzuje – ale musi to wynikać z autentycznych potrzeb i oczekiwań, a nie z geopolitycznej koniunktury.
Wróćmy na moment do Afryki. Przełom października i listopada zeszłego roku. W Wagadugu, stolicy Burkina Faso, jednego z najmniejszych i najbiedniejszych państw świata, demonstranci prawie zdołali spalić parlament. Dążyli do obalenia Blaise’a Compaoré, byłego wojskowego, od prawie trzech dekad utrzymującego się u władzy, którą przejął – uwaga – w wyniku zamachu stanu. Co pan wtedy pomyślał: triumf demokracji czy kolejny przewrót?
Żonglerka tymi określeniami bywa strasznie niebezpieczna. Możemy nazwać coś „irredentą”, „wiosną”, „przebudzeniem”. Zryw społeczny, który obala władzę, a zaczyna się na ulicy, siłą rzeczy najbardziej kojarzy się z rewolucją. Wolę mówić o tego rodzaju wydarzeniach jako o buncie przeciwko panującemu porządkowi. W przypadku Burkina Faso symbolem tego ładu był prezydent: formalnie przestrzegający wszystkich zasad demokracji, a w praktyce – autokrata.
Dlaczego zatem demonstranci szturmowali parlament – symbol demokracji, a nie pałac prezydenta – symbol rządów autorytarnych?
Z dwóch powodów. Po pierwsze parlament od lat funkcjonował jako atrapa, stał się dowodem fasadowości politycznej. Instytucja ta nic nie znaczyła – ale była łatwa do zdobycia, bo nikt jej nie bronił. I to właśnie drugi, bardziej pragmatyczny powód – atak na pałac prezydenta skończyłby się dla demonstrantów krwawo.
Te wydarzenia dowodzą moim zdaniem, że demokracja liberalna w tym regionie świata nie zapuściła korzeni. Rządzący – ignorując znaczenie parlamentu – podchodzą do demokracji niezwykle instrumentalnie. Nie wierzą w nią, ale doskonale zdają sobie sprawę, że zachowanie pozorów działania konstytucji pozwala im się utrzymać u władzy. Dla nikogo na Zachodzie nie było tajemnicą, że Blaise Compaoré to dyktator – ale dyktator użyteczny. Przymykano oko na jego współpracę z Charlesem Taylorem podczas wojny w Liberii i Sierra Leone czy kolaborację z Muammarem Kadafim. Ważniejsze było to, że pełnił on rolę żandarma Francji, gwaranta jej interesów w Afryce Zachodniej. I póki przestrzegał konstytucji (wzorowanej oczywiście na francuskiej), póty był tolerowany. Historia jego rządów pokazuje obłudę Europejczyków w promowaniu demokratyzacji w Afryce.
To chyba problem nie tylko Afryki, ale całego postkolonialnego świata. W pańskim reportażu „Dobre miejsce do umierania” prezydent Azerbejdżanu Abulfaz Elczibej mówi panu: „Albo wybory zostały sfałszowane, albo nie. Albo są ważne, albo nie. (…) Chyba że uznamy, że są rozmaite demokracje. Jedna, lepsza, dla cywilizowanej Europy, inna, byle jaka, dla nas dzikusów. Ale jeśli uznamy, że istnieją demokracje zachodnia i wschodnia, to powinniśmy chyba uznać też, że istnieją zachodnia i wschodnia algebra czy trygonometria”.
Zdania wypowiadane przez Elczibeja potwierdzają to, o czym mówiliśmy w przypadku Burkina Faso i co moglibyśmy usłyszeć od większości liderów globalnego Południa. Jednym z moich najbardziej przykrych doświadczeń dziennikarskich jest relacjonowanie wyborów, zwłaszcza tych, które – jak zakładano na Zachodzie – miały być przełomowe dla przemiany ustrojowej w danym regionie. Z jednej strony – monitoring instytucji międzynarodowych pokroju OBWE; z drugiej – nadużycia, niedociągnięcia, czasem i otwarte fałszerstwa. Do tego fantastyczna frekwencja. Ludzie idący głosować autentycznie wierzyli w zmianę ustrojową. A chwilę później okazywało się, że to wszystko farsa. W Afganistanie, podczas pierwszych demokratycznych wyborów, władze zapomniały nawet zapewnić tuszu, który by nie schodził z palców od razu po oddaniu głosu. Afgańczycy ruszali tłumnie na głosowanie, a chwilę później demonstrowali przeciwko bylejakości tych wyborów.
Jak państwa zachodnie oceniły te wybory?
Oczywiście jako zupełnie przyzwoite, uczciwe, oddające wolę narodu afgańskiego. Formułki takie zawsze powtarza OBWE. Afgańczycy patrzyli na to inaczej. Dostrzegali, że globalna Północ toleruje powierzchowność demokracji, akceptuje zachowania, których w Europie nigdy by się nie dopuszczono. Jak oni, zwykli Afgańczycy, mają w tę wyśnioną demokrację liberalną uwierzyć, skoro jej nauczyciele tolerują taki właśnie sposób jej wdrażania? I to jest dla mnie właśnie najgorsze: wierzę w dobre intencje przywódców zachodnich, „przewodników duchowych globu”, ale uznawanie przez nich instytucji wyborów – nawet tak spartaczonych – za najważniejszy element demokracji mnie irytuje.
Wierzę w dobre intencje zachodnich przywódców, ale uznawanie przez nich instytucji wyborów – nawet spartaczonych – za najważniejszy element demokracji mnie irytuje. | Wojciech Jagielski
Z drugiej jednak strony, mamy bardzo wyraźne, antyzachodnie gesty ze strony krajów rozwijających się. Choćby wybór Roberta Mugabego na szefa Unii Afrykańskiej, do którego doszło na początku stycznia tego roku z pełnym poszanowaniem zasad demokracji. To chyba nie tylko dowód niedojrzałości elit politycznych Afryki, a bardziej świadome zaakcentowanie, że Trzeci Świat już Europy zwyczajnie nie potrzebuje.
Objęcie stanowiska przewodniczącego przez Mugabego wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, wiązało się z przestrzeganiem procedury demokratycznej – zasady rotacyjności urzędu między przedstawicielami czterech (geograficznych) części kontynentu. Po drugie, oceniając decyzję polityków afrykańskich, warto zastanowić się nad tym, jak prezydent Zimbabwe jest odbierany na tym kontynencie. Podkreślmy: Mugabego na Zachodzie zaczęto postrzegać jako krwawego tyrana dopiero, gdy wyrzucił z Zimbabwe białych farmerów, czyli zmienił stosunki własnościowe w kraju. Wcześniej tolerowano prześladowanie opozycji etnicznej, krwawe rozprawienie się Mugabego z ludem Ndebele. Ale dopiero wywłaszczenie byłych kolonizatorów zmieniło odbiór prezydenta w Europie – zaczęto krytykować każdą jego decyzję, czy to w polityce wewnętrznej, czy zagranicznej. Z kolei dla Afrykanów wizerunek prezydenta Zimbabwe jest o wiele bardziej stały – eksponuje się jego udział w ruchu antykolonialnym, mówi się, że potrafił postawić się Zachodowi i nie przegrał. To bardzo emblematyczne dla całego kontynentu. Dziś Afryka coraz śmielej zwraca się do byłych kolonizatorów, artykułuje swoje rozczarowanie i odrzuca sugerowane rozwiązania polityczne …
…próbując przy tym wcielać w życie własne pomysły transformacyjne, które wielu politologów uznaje za charakterystyczne dla demokracji nieliberalnej. Na globalnym Południu znaleźć można całą masę rozwiązań ustrojowych, pozornie demokratycznych, a w praktyce podważających idee liberalne. Choćby zasada przemienności prezydentury w Nigerii, gdzie wkrótce odbędą się wybory. Jak pan ocenia takie eksperymentowanie z ładem demokratycznym?
Rozwiązania promujące regionalizm występują w wielu krajach postkolonialnych, rzadko są jednak spisane w konstytucjach. Czasem czytam o porównaniach tego rodzaju praktyk do kantonalności w Szwajcarii. Uważam to za całkowite nieporozumienie. Funkcjonująca w Nigerii idea przemienności prezydentury – zasada, że po liderze muzułmańskiej północy władzę przejąć powinien polityk z chrześcijańsko-animistycznego południa – jest szkodliwa. To rozwiązanie pozornie sprawiedliwe, w praktyce jednak niszczące sferę publiczną w najbogatszym i najludniejszym kraju Afryki. Od programu politycznego, tego, co dany kandydat ma do powiedzenia, bardziej liczy się miejsce jego urodzenia, pochodzenie etniczne i wyznawana religia. W efekcie koteryjnej polityki podziały kraju jedynie ulegają umocnieniu. Demokracja staje się iluzją, zaklinaniem rzeczywistości.
Zna pan zatem jakiś przykład udanego rozwiązania ustrojowego, bliskiego ideałom demokracji liberalnej, ale opartego na wzorcach lokalnych?
Pełna takich ciekawych eksperymentów była początkowa faza demontażu apartheidu. Podstawę prawną do ich przeprowadzenia dała Tymczasowa Konstytucja RPA z 1993 r. Wprowadzono podział kraju na dziewięć prowincji, z których każda posiadała własną służbę cywilną i szeroką autonomię. Na poziomie krajowym z kolei działała przymusowa koalicyjność – przekroczenie określonego progu w wyborach powszechnych gwarantowało proporcjonalny udział w rządach. Dzięki temu do parlamentu weszli zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i przedstawiciele minionego reżimu.
Politolodzy uznają ten system za kompromis między federalizmem Frederika de Klerka i centralizmem, na który nalegał Nelson Mandela. Zapomina się przy tym, że model ten wywodził się wprost z tradycji indaby – wypracowywania wizji ładu politycznego podczas obrad wspólnot Zulusów. Nowe procedury wyborcze zapisane w Konstytucji z 1996 r. odeszły od tego rozwiązania, upodobniając system ustrojowy do wzorców zachodnich. Skutkiem tego dziś system polityczny RPA jest wielopartyjny jedynie z nazwy. De facto władzę sprawuje jedna partia, czyli Afrykański Kongres Narodowy. I nie zanosi się, by w niedalekiej przyszłości ją oddał. „Tęczowy naród” – jak o micie egalitarnego społeczeństwa południowoafrykańskiego mawiał Nelson Mandela – oddala się od demokracji. Niestety, ale podobne procesy zachodzą na globalnym Południu coraz częściej.