Prawa wyborcze przysługujące ludności zdefiniowanej jako „arabscy Izraelczycy”, bywają czasem wskazywane jako powód do dumy dla izraelskiej demokracji. Są uznawane niekiedy za dowód otwartości izraelskiej demokracji, a czasem jedynie za listek figowy przykrywający systemową dyskryminację na tle religijno-etnicznym i uprzywilejowanie obywateli wyznania lub pochodzenia żydowskiego. Nie ma wątpliwości, że na tle fasadowych demokracji i reżimów autorytarnych w państwach sąsiednich, ustrój Izraela może budzić szacunek zwolenników demokracji liberalnej w zachodnim stylu. Patrząc z innej perspektywy, uprzywilejowanie jednej grupy etniczno-religijnej i upośledzenie innych ma charakter ustrojowy. A przecież demokracja to nie tylko wolność słowa i otwarty system parlamentarny, ale również poszanowanie praw mniejszości.

Izraelski model ustrojowy jest więc bardziej skomplikowany i jest obiektem wieloletniej dyskusji teoretycznej. Wielu badaczy – na czele z Sammym Smoohą z Uniwersytetu w Hajfie, jednym z najaktywniejszych analityków tego zagadnienia – twierdzi, że Izrael należy zaliczyć do „demokracji etnicznych”, obok takich krajów jak Malezja, Estonia, Irlandia Północna do lat 70., czy Polska w dwudziestoleciu międzywojennym. W tego rodzaju systemach państwo jest identyfikowane z „głównym narodem etnicznym”, a nie ze wspólnotą wszystkich obywateli.

Izrael definiuje się jako „państwo dla Żydów” – jego symbole, święta państwowe i bohaterowie narodowi są wyłącznie żydowscy, a podstawowe prawo imigracyjne –„prawo powrotu” – pozwala na swobodne osiedlanie się osobom wyznania lub pochodzenia żydowskiego. Wyklucza natomiast palestyńskich Arabów i zezwala na naturalizację nie-Żydów tylko w specjalnych sytuacjach. Polityka przestrzenna i mieszkaniowo-osadnicza jest podporządkowana interesom wspólnoty żydowskiej. Izrael jest państwem, które przyznając obywatelom nieżydowskim jednostkowe prawa i wolności obywatelskie, odrzuca ich prawa zbiorowe jako społeczności, twierdzi Smooha.

Podwójna definicja Izraela jako państwa „żydowskiego i demokratycznego” zaczyna się chwiać i skłaniać w stronę pierwiastka etnicznego. | Jakub Sypiański

Cokolwiek by nie powiedzieć o takiej diagnozie, o Izraelu właśnie jako o demokracji etnicznej coraz bardziej otwarcie mówią też główni izraelscy politycy. Przyczyną rozpisania zeszłotygodniowych wcześniejszych wyborów był rozpad koalicji rządzącej, wywołany przez przeforsowanie przez premiera Binjamina Netanjahu ustawy definiującej Izrael jako „państwo żydowskie”.

Podwójna definicja Izraela jako „państwa żydowskiego i demokratycznego” – od dziesięcioleci podstawa konsensusu politycznego w kraju – zaczyna się chwiać i skłaniać w stronę pierwiastka etnicznego. Prawa wyborcze i aktywność polityczna arabskich Izraelczyków są nie w smak premierowi Netanjahu. Gdy sondaże przedwyborcze dawały jego partii Likud drugie miejsce i przybliżały wizję utraty władzy, rządzący od 2009 r. Netanjahu zdecydował się na kroki bezprecedensowe: zapowiedział, że tak długo, jak będzie premierem, państwo palestyńskie nie powstanie; odwiedził nielegalne osiedla na Zachodnim Brzegu, a przede wszystkim w dniu wyborów ostrzegł w mediach społecznościowych, że Arabowie nie tylko idą masowo do urn, ale wręcz, że lewica zwozi ich do lokali wyborczych autobusami. W bojowym tonie premier apelował do swoich zwolenników o pójście do głosowania i ratowanie sytuacji. Apel przyniósł skutek i odwrócił karty w grze – to prawdopodobnie te radykalne posunięcia z ostatnich dni kampanii przyniosły mu ostateczne zwycięstwo.

W pewnym sensie Netanjahu miał rację. Frekwencja wśród wyborców arabskich rzeczywiście była większa niż zwykle (63 proc., w 2013 r. było to 56 proc.), ale przede wszystkim z powodu zjednoczenia prawie wszystkich partii arabskich na jednej liście. Mimo to wciąż pozostaje niższa niż frekwencja ogólna (72 proc.). Nie wszyscy arabscy wyborcy oddali głos na Zjednoczoną Listę Arabską. Część z nich bojkotuje izraelskie wybory, część nie wierzy, że parlament może coś zmienić w ich sytuacji, a część oddała głosy na partie niearabskie. Klucz etniczny był przełamywany również w drugą stronę. Stu profesorów akademickich wyznania lub pochodzenia żydowskiego zaapelowało o głosowanie na listę arabską „dla wsparcia pokoju, równości i sprawiedliwości, przeciwko okupacji, opresji i rasizmowi”.

Skład tego konglomeratu jest rzeczywiście zaskakujący i sięga od lewicowego Hadaszu, do islamistów ze Zjednoczonej Listy Arabskiej. To chyba jedyna partia na świecie mająca w swych szeregach islamistów, feministów, nacjonalistów i ekoalterglobalistów. Zebranie tej niesamowitej mozaiki wymagało wielu miesięcy pracy ze strony lidera Listy, Ajmana Ody. Paradoksalnie, do tego „panarabskiego” sojuszu i sukcesu wyborczego przyczyniła się jednak najbardziej izraelska prawica, forsując w zeszłym roku ustawę podnoszącą próg wyborczy. Arabscy politycy mogli więc w wyborach albo wystartować razem, albo w nich przepaść.

Co ciekawe, sukces Zjednoczonej Listy, szeroko komentowany w Izraelu, został prawie całkowicie zignorowany przez media arabskie. Szukając informacji na temat Arabów w ostatnich wyborach do Knesetu, trafimy przede wszystkim na arabskojęzyczne podstrony zachodnich portali informacyjnych. Fakt udziału tej grupy w izraelskich wyborach, dla Arabów zdaje się tematem wstydliwym lub niewygodnym.

Reakcje polityków palestyńskich na wybory dotyczą z kolei głównie wygranej Netanjahu i są dość przewidywalne. Głos komentatorów palestyńskich to przede wszystkim apel o porzucenie „iluzji i mrzonek” o bardziej przychylnym Knesecie i skupienie się na działaniach na polu międzynarodowym, przede wszystkim poprzez Międzynarodowy Trybunał Karny, do którego Palestyna zostanie oficjalnie przyjęta za dwa tygodnie.

Nadzieje i oczekiwania arabskich wyborców wobec wspólnej arabskiej listy są duże. Jeśli ‎kadencja będzie w jej wykonaniu udana, to w następnych wyborach wynik może być jeszcze bardziej ‎proporcjonalny do liczebności arabskiej ludności, a to byłby ciężki orzech do zgryzienia dla izraelskiej prawicy.