Zanim zasiądziemy na widowni, czeka nas odprawa pasażerska. Mroczne i niekończące się schody prowadzące do małej sceny Teatru Studio, oświetlone przytłumionym blaskiem reflektorów, zajmują urzędniczki o azjatyckiej fizjonomii, uprzejmie witające podróżujących widzów. Kto chce, może uzyskać pieczątkę do biletu-wizy, większość jednak woli uniknąć formalności i jak najszybciej przenieść się do świata Toma Ripleya, doświadczonego przez los genialnego imitatora marzącego o wielkości.

Pan-Ripley-1 (1)

Jego samego zastajemy w obskurnym pokoju, który łączy funkcje sypialni i łazienki. Bohater siedzi przy maszynie do pisania i zaczyna zapisywać swoją opowieść. Odtwarza niedawne wydarzenia, czy snuje fantazję o nich? Dalsza część spektaklu ma niejasny status – jego akcja pokrywa się z fabułą powieściowego pierwowzoru Patricii Highsmith, jednak początkowy zabieg reżysera ujmuje ją w cudzysłów, jest ona zapośredniczona przez wyobraźnię Ripleya.

Tom nagle przerywa pisanie, zakłada maskę Baracka Obamy i ze swadą oraz przejaskrawioną pewnością siebie wygłasza przed publicznością mowę na temat swoich zalet i przewag. Można uznać ten występ za autoironiczny popis umiejętności imitatorskich głównego bohatera. Może to być także egzemplifikacja tezy o kreacyjnej mocy słów. Któż lepiej w dzisiejszych czasach obrazuje fakt, że słowa nie muszą odnosić się do rzeczywistości, lecz mogą ją stwarzać, jeśli nie Obama, słynący ze swoich krasomówczych zdolności? Laureat Pokojowej Nagrody Nobla, który do tej pory, mimo obietnic, nie zamknął więzienia Guantanamo. Polityk, który wysyła na Bliski Wschód śmiercionośne drony, a zarazem przymyka oko na eksterminację mieszkańców Syrii dokonywaną od paru lat przez Baszszara al-Asada. Rychcikowi nie chodzi jednak o oskarżanie władz USA, a raczej o ukazanie tego, jak dzięki wzniosłym mowom i frazesom można ukryć brutalną prawdę. Tak jak to czyni Tom Ripley, konfabulant żonglujący tożsamościami, który swoje zbrodnie ukrywa przed innymi za pomocą słów.

Pan-Ripley-1 (3)

Z ziemi amerykańskiej do włoskiej

Obama, senator z Illinois, prawnik i wykładowca akademicki, nieoczekiwanie wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych jako pierwszy Afroamerykanin w historii, dostał życiową i dziejową okazję awansu społecznego. Ripley, samotny młodzieniec z nizin społecznych, drobny oszust podatkowy, zadający się z osobami z półświatka, także otrzymuje swoją szansę. Gdy zdejmie maskę prezydenta i wróci do pisania, odwiedzi go bogaty przemysłowiec, Herbert Greenleaf, który omyłkowo bierze Toma za absolwenta Princeton University i przyjaciela swojego syna, Dickiego. Zleca mu wyprawę do malowniczego nadmorskiego kurortu Mongibello we Włoszech, gdzie Dickie wiedzie sielski żywot utracjusza i hedonisty. Ripley ma nakłonić młodego Greenleafa do powrotu do Ameryki, wkrótce jednak sam ulegnie czarowi włoskiego dolce vita i dolce far niente. Zestawienie postaci Ripleya i Obamy, choć może nie do końca uzasadnione, jest najbardziej trafionym z odniesień obecnych w całym spektaklu. Reszta cytatów z amerykańskiej (pop)kultury, serwowanych nam z zadziwiająco dużą częstotliwością, ma uzasadnienie nikłe lub wręcz żadne.

Spektakl zapowiadany był jako thriller psychologiczny, który porwie nas swoją intensywnością. Po raz kolejny Radosław Rychcik miał stworzyć widowisko odwołujące się do zmysłów, uczuć i uniwersalnych kodów kulturowych. Efektowność bez efekciarstwa, łącząca operowy rozmach i rockowe szaleństwo, w poprzednich sztukach ubiegłorocznego laureata Paszportu Polityki dawała znakomite i ożywcze rezultaty. Tak było choćby w adaptacji „Samotności pól bawełnianych” Bernarda-Marii Koltesa (2009), gdzie aktorom towarzyszyli muzycy z rockowo-elektronicznej grupy „The Natural Born Chillers”, czy bliskiej operze „Madame Bovary” (2010). W najnowszym przedstawieniu Rychcika energia ulatuje jednak po pół godzinie. Scena przybycia Ripleya do Włoch, gdzie w żywiołowym tańcu, w rytm głośnej muzyki klubowej, poznaje pozostałych bohaterów – Dickiego i jego przyjaciół, Marge i Freddiego – jest ostatnią, która wyzwala na widowni bardziej intensywne emocje. Później spektakl zmierza w stronę pastiszu.

Wybrana przez reżysera konwencja, mieszająca oniryczność i parodię, najwyraźniej wprowadza aktorów w stan scenicznej schizofrenii, gdyż miotają się między psychologizującym tonem serio, a ironiczną walką na miny. Wcielający się w rolę Ripleya Marcin Bosak jest zupełnie bezbarwny, co w przypadku odgrywanej przez niego postaci everymana byłoby zaletą, gdyby pokazał przy tym, że za pozorną przeciętnością kryją się liczne tytułowe talenty, nie ma jednak ku temu okazji. Modest Ruciński w roli Freddiego regularnie się przewraca albo bełkocze i ciężko zrozumieć dramaturgiczne uzasadnienie wielu z jego popisów. Obronił się jedynie Tomasz Nosiński jako Dickie, bo dość dobrze odnalazł się w roli przerysowanego bon vivanta i jest w niej konsekwentny. Jego fizyczne podobieństwo do Jude’a Lawa, grającego tę samą rolę w filmowej wersji „Utalentowanego pana Ripleya”, jest dodatkowym smaczkiem.

Pan-Ripley-1 (4)

Nie ma nic poza tekstem

Nieudana realizacja spektaklu usuwa w cień interesujący punkt wyjścia, jakim jest ujęcie akcji w cudzysłów oraz uwypuklenie na scenie aktu tworzenia opowieści. Rychcik trójkę głównych bohaterów uczynił pisarzami (w książce i filmie pisarką była tylko Marge). Każde z nich symbolicznie i dosłownie tworzy opowieść o sobie oraz świecie wokół. Ripley wkrada się tu w łaski otoczenia dzięki stanowiącym jego bagaż książkom, a nie płytom jazzowym, jak w pierwowzorze. W początkowej fazie znajomości między nim a Dickim odbywa się też pojedynek na pisanie opowiadania na czas, przegrany przez Toma. Wciąż niepewny swojego miejsca w nowym środowisku ucieka się do rozwiązań siłowych, a krwawą rozprawę z osobami stojącymi na przeszkodzie w przyjęciu nowej tożsamości obudowuje fałszywymi listami i zeznaniami. Unika dzięki temu odpowiedzialności, jego zbrodnie pozostają bez kary.

Rychcik przedstawił wizję prymatu języka nad rzeczywistością. Władzę ma ten, kto potrafi opowiedzieć siebie i przekonać do tej opowieści innych.| Karol Owczarek

W ten sposób Rychcik przedstawił wizję prymatu języka nad rzeczywistością. Władzę ma ten, kto potrafi opowiedzieć siebie i przekonać do tej opowieści innych. Szkoda jednak, że reżyser nie rozwinął w pełni tej idei i nie ukazał jej w przekonujący sposób. Byłaby ona znakomitym fundamentem dla zobrazowania toczonej przez każdego człowieka codziennej walki o dominację w narracji prywatnej i społecznej, walki o uznanie oraz sukces życiowy. W ludzkiej wspólnocie wszyscy jesteśmy Ripleyami, którzy podpatrują, a następnie powtarzają gesty, zapożyczają słowa, przyjmują tożsamości, nawet jeśli nie czynimy tego świadomie. Chcemy być atrakcyjni oraz pożądani, nakładamy na siebie kolejne warstwy znaczeń i form niczym makijaż, by przykryć słabości i lęki. Nasze „ja” ginie, a zostaje palimpsest, spod którego pierwotnej wersji odtworzyć nie sposób. Niektórym ostatecznie udaje się przedzierzgnąć w upragnionego Dickiego Greenleafa i zrealizować fantazję o lepszym, bogatszym i beztroskim życiu.

Pan-Ripley-1 (6)

Zacytuj mnie

Rychcik trwoni potencjał swojego początkowego pomysłu. Nie oskarża nikogo, nie dokonuje psychoanalizy ani nie problematyzuje poruszonych wątków, pozostając na poziomie zgrywy. Nie uwodzi również widowiskowością akcji ani nie skłania do szerszej refleksji. Kluczy między pierwowzorem książkowym a filmowym oraz ukazuje dość przypadkowo kolejne elementy fabuły, cytuje bez opamiętania inne dzieła. Mamy tu zatem fragmenty m.in. z „Krzyku” Wesa Cravena, „Taksówkarza” Martina Scorsese, „Szczęk” Stevena Spielberga, a nawet „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy. W „Dziadach”, ubiegłorocznym głośnym spektaklu Rychcika, przefiltrowanie polskiego arcydramatu przez amerykańską popkulturę i umieszczenie go w nowym, nieoczekiwanym kontekście tworzyło ciekawy efekt oraz nadawało dziełu Mickiewicza uniwersalny wymiar. W przypadku „Utalentowanego pana Ripleya” taplanie go w amerykańskim sosie własnym jest monotonne, tautologiczne i niewiele wnosi.

Szkoda, że taki potencjał ideowy został zmarnowany. Po raz pierwszy adaptowana na polskiej scenie powieść Patricii Highsmith wraz z niemal kultowym dla niektórych filmem Anthony’ego Minghelli z 1997 r. są znakomitym materiałem dla współczesnego teatru, medium otwartego na metarefleksję i skomplikowaną narrację. Na ile kultura Stanów Zjednoczonych była imitacją kultury europejskiej? Jak odróżnić oryginał od kopii w czasach sampli i powszechnej cyfrowej reprodukcji dzieł? Na ile aktor zapożycza się u odgrywanej przez niego postaci literackiej? Jak ma się odnieść do wcześniejszych, kanonicznych wcieleń filmowych – ma być raczej imitatorem, czy tworzyć własną, w pełni oryginalną kreację? Rychcik nie miał ambicji odpowiedzenia na tego rodzaju pytania, nie można zatem stawiać mu zarzutu, że tego nie czyni. Zapowiadał za to widowiskowy thriller. To, co widzimy na scenie, z thrillerem niewiele ma wspólnego. Napięcie u widza szybko przeradza się we wzruszenie ramion i znużenie, głównie z powodu parodystycznych wtrętów i rozwlekania bez uzasadnienia akcji. Skoro reżyser nie zdecydował się na analityczne podejście, mógł być bardziej konsekwentny w wybranej przez siebie poetyce. Uderzająca ze sceny fascynacja popkulturą to za mało. Rychcik poległ w swoim ulubionym amerykańskim imaginarium – być może zabrakło mu dystansu.

 

Spektakl:

„Utalentowany pan Ripley”, reż. Radosław Rychcik, Warszawa, Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza, premiera 15 marca 2015 r.