W nadchodzących wyborach prezydenckich, po raz piąty z rzędu, kandydować będzie Janusz Korwin-Mikke, któremu najszybciej ze wszystkich kandydatów udało się zebrać 100 tys. podpisów. Strukturami zdolnymi do zebrania w ciągu kilku tygodni niezbędnego poparcia dysponowali też Paweł Kukiz, Marian Kowalski (Ruch Narodowy), Jacek Wilk (Kongres Nowej Prawicy, od niedawna partyjny kolega Korwin-Mikkego), a nawet Paweł Tanajno (Demokracja Bezpośrednia) oraz Grzegorz Braun.

Struktur zdolnych do podjęcia takiego wysiłku nie mają jednak ani ugrupowania skupione wokół Wandy Nowickiej (Unia Pracy, Socjaldemokracja Polska, Unia Lewicy), ani wokół Anny Grodzkiej (Zieloni oraz popierające kandydaturę organizacje pozarządowe). Dawno nie mieliśmy tak spektakularnego dowodu na słabość polskiej lewicy.

Według sztabów wyborczych, do sukcesu zabrakło niewiele: 9 tys. podpisów w przypadku Wandy Nowickiej i 15 tys. w przypadku Anny Grodzkiej. Sztaby obu kandydatek zgadzają się ze sobą, że gdyby lewica się dogadała i zaangażowała siły w zbieranie podpisów pod wspólną kandydaturą, lewicowi wyborcy mieliby możliwość zagłosowania na osobę bliską ich sercu. W tym miejscu zgodność poglądów na temat przyczyn porażki się kończy. Bo zdaniem zwolenników Nowickiej za brak porozumienia odpowiada Grodzka, a zdaniem zwolenników Grodzkiej wina leży po stronie Nowickiej. Jednocześnie, obie kandydatki zapowiadają budowę nowej, zjednoczonej lewicy.

Lewica w Polsce jednoczy się co najmniej od 2006 r., gdy w wyborach samorządowych wspólnie pod szyldem „Lewica i Demokraci” wystartowało SLD, SdPl, PD i UP. Żadna z tych prób nie zakończyła się sukcesem, wyborcy nie wierzyli w autentyczność prezentowanych przez koalicjantów programów. Jedyną siłą zdolną do utrzymywania w miarę stałego poparcia okazało się SLD. Jednak i tej partii jednak nie udało się zbudować stabilnej koalicji. W ciągu ostatnich lat zerwała się nawet – nierozerwalna ja się wydawało – więź łączącą Sojusz z Unią Pracy, a przyszłość ugrupowania jest niepewna. Niewielkim pocieszeniem dla Leszka Millera jest fakt, że Socjaldemokracja Polska i Partia Demokratyczna znajdują się od lat w jeszcze gorszej kondycji.

Każdy chciałby zostać Giuseppe Garibaldim – pokierować zjednoczeniowym marszem czerwonych koszul. Nikt nie widzi się w roli jednego z tysiąca bezimiennych ochotników. | Tomasz Chabinka

Einstein mówił, że obłęd polega na powtarzaniu w kółko tej samej czynności w oczekiwaniu innych rezultatów. Mimo to, przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi, lewicę jednoczyć chcą – każdy pod swoim przewodnictwem – wspomniane wcześniej Anna Grodzka z Zielonymi i Wanda Nowicka, a także prof. Jan Hartman, Janusz Palikot, Grzegorz Napieralski oraz powstająca właśnie partia Razem. Być może jednoczyć będzie chciał Piotr Ikonowicz z PPS. Tradycyjnie do tego grona dołączy też pewnie SLD pod kierownictwem Leszka Millera. Każdy chciałby zostać Giuseppe Garibaldim – pokierować zjednoczeniowym marszem czerwonych koszul. Nikt nie widzi się w roli jednego z tysiąca bezimiennych ochotników.

Wygląda więc na to, że żadnego zjednoczenia nie będzie. Ale czy rzeczywiście jest ono dla wyborczego sukcesu niezbędne? Bogata lista prawicowych kandydatów w zbliżających się wyborach sugerowałaby, że nie. Ważniejsza wydaje się wiara w pewien wspólny cel.

Na prawicy szeroki wachlarz kandydatów łączy pewna niezbędna doza wzajemnej sympatii. Oczywiście, sympatycy kandydata A uważają, że kandydat B to idiota, a sympatycy kandydata B, że kandydat A to osoba bez politycznego doświadczenia, która po ewentualnym zwycięstwie łatwo da się ograć przez polityków z przeciwnego obozu. Mimo to sympatycy kandydata A i kandydata B wierzą, że każdy z tych kandydatów ma podobne cele, a zatem warto sobie pomagać. Historia uczy, że skuteczniej eliminuje się wrogie frakcje dopiero po zwycięstwie rewolucji.

Na lewicy rzeczy mają się inaczej. Tu liderzy konkurencyjnych formacji i ich zwolennicy po prostu się nie lubią. O żadnym wspólnym celu nie ma mowy. Lider konkurencyjnego obozu jest w tej optyce albo wyrachowanym cynikiem, albo politycznym dyletantem (często zresztą diagnoza ta jest boleśnie prawdziwa). Trudno oczekiwać, by ta sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić.

Lewica czeka dziś na nowych liderów: z tęsknotą spogląda w stronę Roberta Biedronia, który jednak odżegnuje się od propozycji powrotu do krajowej polityki. Dobrą wiadomością dla lewicowych wyborców byłoby wyjście Barbary Nowackiej poza rolę osoby odpowiedzialnej za tworzenie intelektualnego zaplecza Twojego Ruchu, z którym nikt już chyba (poza jego liderem) nie wiąże nadziei.

Pytanie jednak, czy to wystarczy – czy lewicę odmieni nowa partia z nowymi twarzami? Zwolennicy takiego poglądu nie dostrzegają prostego faktu: nowi liderzy również nie będą idealni, będą mieli swoje za uszami i dorobią się politycznych wrogów. By osiągnąć wyborczy sukces, lewica musi pozwolić sobie na odrobinę więcej pragmatyzmu.