W odróżnieniu od innych dzieł Georges’a Pereca, „Rzeczy” zostały niemal bezzwłocznie przetłumaczone na język polski. Stało się tak nie dlatego, że w latach 60. w Polsce wyjątkowo dbano o wysmakowany gust krajowego czytelnika; wynikło to raczej z troski o szlif komunistycznej wrażliwości. Trudno nie dostrzec, że książka Pereca pozwalała uwiarygodnić obowiązującą w PRL-u narrację na temat moralnej nędzy kapitalizmu. Debiutancka powieść Francuza świetnie się do tego nadawała: jest napisana przez człowieka Zachodu, czyli bezpośredniego świadka domniemanej degrengolady, a jednocześnie stanowi krytykę obsesji konsumpcji, infantylnego egoizmu oraz bezwstydnego przepychu, dodatkowo wieńczy ją sentencja z Karola Marksa. Ten sposób interpretacji „Rzeczy”, szeroko rozpowszechniony i niepozbawiony zasadności, wymaga uzupełnienia, do którego pretekstem jest niedawne wznowienie książki nakładem wydawnictwa Lokator.
Nie licząc dwóch prostych zwrotów akcji, „Rzeczy” są jej właściwie pozbawione; w powieści nie dzieje się nic albo też: dzieje się znaczące nic. Życie głównych bohaterów – dwudziestoczteroletniego Jérôme’a i dwudziestodwuletniej Sylwii – paryżan, których moglibyśmy nazwać odpowiednikami współczesnych, wywodzących się z szarego małomieszczaństwa, freelancerów – upływa na snuciu swobodnych fantazji o upragnionych przedmiotach, dobrobycie, spektakularnym wyzwoleniu od hańby niskich przychodów, np. dzięki wygranej na loterii lub otrzymaniu niespodziewanego spadku po nieznanym wuju zza oceanu. Słowem, oczekują cudu. Na ile to możliwe, wzbraniają się przed cierpliwą pracą lub zaciągnięciem kredytu, odrzucają perspektywę wieloletniego wysiłku, który, co prawda, mógłby przynieść im przepych i luksus, ale dopiero wtedy, gdy nie będą już młodzi, czyli gdy nie będzie im już potrzebny. Niecierpliwość zresztą uważają za cnotę własnej epoki.
„Rzeczy” zawierają precyzyjne portrety psychologiczne Jérôme’a i Sylwii oraz analizę ich codziennych zajęć, brzmiące skądinąd znajomo. Kiedy bohaterowie nie pracują, wybierają się do domów towarowych, poszukują przecen, kontemplują ekspozycje sklepów antykwarycznych; w kawiarniach poczytują czasopisma, odkrywając w nich zawsze to, co już wiedzieli; spacerując nocą nad Sekwaną, dyskutują o brytyjskich wełnach. Trafność ich zmysłu estetycznego jest raczej podejrzana i zdradza (czego nie wiedzą), że nie należą do klasy, do której aspirują. W ich życiu istnieją pewne przyjaźnie, ale trudno powiedzieć, czy opierają się one na czymś trwalszym niż wspólnota losu oraz wspólny brak ambicji. Gdy ktoś z grona bliskich osób znajdzie stałe zatrudnienie, kontakt ulega stopniowemu rozkładowi. Ostatecznie zostają prawie sami. Jérôme i Sylwia nie interesują się wojną algierską, która nie psuje im zresztą humoru; sens zaangażowania politycznego czy społecznego wymyka się ich zdolności pojmowania. Oni sami tworzą związek, próżno jednak szukać w ich historii elementu romantycznego; mają do siebie mniej lub bardziej skrywane żale, pretensje, wykazują tendencję do irytacji, niekiedy wydają się sobie nawzajem brzydcy, źle ubrani. Są niezadowoleni i nieszczęśliwi – ciągle znajdują się za nisko w hierarchii społecznej. Momenty radości wydają się zbyt efemeryczne, aby zostały uznane za realne czy warte zapamiętania. W chwilach lepszego nastroju, widzą siebie jako bohaterów uroczej, lekkiej komedii amerykańskiej; na ogół jednak posiadają samoświadomość obezwładniającej pustki, choć jak sami mówią – nie są frajerami. Ktoś mógłby powiedzieć, że mimo wszystko jest w nich coś sympatycznego: chcą być wolni. To prawda, ale nawet to pragnienie wydaje się złudne, skoro wolność jest dla nich wolnością do posiadania. Faktycznie są i chcą być niewolnikami własnych obsesji. Na ostatnich stronach czytamy, że Jérôme przestudiował Borgesa w tunezyjskiej bibliotece. Niestety, Perec nawet nie sugeruje, że wynikło z tego cokolwiek wyzwalającego.
Przesycenie powieści kunsztownymi opisami, obrazami nieuchwytnych rzeczy, powabnych i obfitujących w piękne przedmioty miejsc czy cudownych pejzaży, to przemyślnie obrana przez Pereca metoda prowadzenia narracji tak, aby oddać ciągi niekończącego się pragnienia. Choć świadom podstępności pokusy, czytelnik nie raz przyłapuje się na tym, że sam miałby ochotę wejść w posiadanie zdobnych w arabeski fajansowych talerzy, wolteriańskich foteli, mahoniowych ekrytuarów w stylu Drugiego Cesarstwa, stołów zastawionych butelkami z likierem i owocowymi nalewkami czy też mis wypełnionych słodkimi wiktuałami, daktylami i smyrneńskimi rodzynkami. Język „Rzeczy” jest uwodzicielski, pełen zarażającego zachwytu nad wszelką wystawnością, ekstatycznie upojony materią komfortu – można powiedzieć, że w tym języku niemal wszystko pachnie, nawet popielniczki. To zabieg celowy, który ma podkreślić trudne do wytrzymania napięcie pomiędzy pożądanym a niedostępnym, pomiędzy jakby możliwym a raczej niemożliwym.
Potrzeby, które przepełniają wręcz bohaterów „Rzeczy”, zastępują istnienie. Gdyby wyrazić ich sposób bycia jednym słowem, byłoby to „chcę”, a nie „jestem”. Pochłonięci przyszłością, której jeszcze nie ma, nie potrafią doświadczać teraźniejszości: będąc zawieszonymi między tymi dwoma nieokreślonymi punktami, żyją życiem, które jest nieustannie gdzie indziej. Czyli nie żyją w ogóle. W najlepszym razie można mówić o istnieniu w fazie projektu, doświadczeniu w stanie zalążkowym.
Niezaspokojone pragnienia, unieszczęśliwiające oraz pochłaniające całość egzystencji, można by poddać klasycznej krytyce stoickiej bądź buddyjskiej. Ale o „Rzeczach” da się powiedzieć coś jeszcze. Wydaje się, że powieść należy również potraktować jako ostrzeżenie przed rozpowszechnionym typem wyobraźni: wyobraźni podporządkowującej i sprowadzającej całość swych możliwości do świata przedmiotowego. To ubogi świat, w którym róża posiada określone właściwości fizyczne, umożliwiające estetycznie zadowalające wkomponowanie jej w zakamarek salonu, lecz nie posiada żadnych sensów symbolicznych; w którym śmiech jest dźwiękiem odpowiednio współgrającym z brzdękiem zderzających się kieliszków, ale nie przejawem ożywczej radości; w którym lustro odzwierciedla subtelność uczesania, ale już nie to, co ukrywa spojrzenie; w którym sny są tylko obrazami, a nie tym, co przemienia. To świat wyobraźni, która produkuje kokieteryjne obrazy i prowadzi do rozumienia rzeczywistości, w którym obiecane jest wszystko, lecz nic nie jest dane. Przykra świadomość istnienia takiego uniwersum musi w konsekwencji doprowadzić do wewnętrznego paraliżu woli i wykluczenia ewentualności jakiegokolwiek zadowolenia.
Z dnia na dzień podwyższające się ryzyko tego umysłowego ograniczenia, rosnące proporcjonalnie do rosnącej ilości kuszących możliwości, które otaczają nas na każdej ulicy, czają się w każdej rozmowie i wyzierają ze wszystkiego, co można zobaczyć i poczuć, to przyczyna, dla której pierwsza powieść Georges’a Pereca wydaje się przynależeć do rzadkiej kategorii dzieł, których aktualność wzrosła z czasem. Nawet jeśli współczesny zmysł smaku fanatyków dobrobytu w porównaniu z tym z lat 60. sprawia na ogół wrażenie spotworniałego, to ujęta w „Rzeczach” mechanika dekadencji pozostała ta sama.
Książka:
Georges Perec, „Rzeczy”, przeł. Anna Tatarkiewicz, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2014.