Stowarzyszenie Ostra Zieleń wystąpiło jakiś czas temu z petycją solidaryzującą się z działaniami Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej w proteście przeciwko szerokiemu stosowaniu przez uniwersytety outsourcingu usług sprzątaczek i ochroniarzy oraz zezwalaniu na zatrudnianie ich przez prywatnych podwykonawców. Apel, wystosowany przez środowiska, których duża część to reprezentanci społeczności akademickiej, głosi: „Jedziemy na tym samym wózku”. Do tej pory (8 kwietnia 2015 r.) podpisało go 213 osób, okolicznościowe wydarzenie na Facebooku polubiło 496. Trudno uznać tę inicjatywę za masową. Niezależnie jednak od skali, dotyka ona sprawy niezwykle ważnej i powinna być przyczynkiem do dyskusji nad ustaleniem reguł rządzących rynkiem pracy w Polsce.
Wartości, które przyświecają autorom apelu, trudno kwestionować. Mowa jest o zagadnieniach ogólnych: odpowiedzialności za innych, solidarności między ludźmi o różnych doświadczeniach życiowych czy przynależności społecznej. Sprzeciw autorów budzą również zjawiska konkretne: złe warunki pracy, skandalicznie niskie płace czy zwyczajna nieuczciwość właścicieli prywatnych firm. Jest to katalog, pod którym mógłby się podpisać zarówno człowiek lewicy, jak i liberał. A jednak rozwiązanie, które proponują pomysłodawcy petycji, budzi poważne wątpliwości.
Różne wózki, te same reguły
Autorzy występują bowiem przeciwko outsourcingowi jako takiemu. Chociaż nie piszą tego wprost, można zakładać, że jako alternatywę rozumieją zatrudnienie sprzątaczek i ochroniarzy na etatach bezpośrednio przez uczelnię. Stwierdzają, że rozprzestrzenione szeroko zlecanie usług podwykonawcom przez instytucje publiczne prowadzi do obniżenia pensji, zmniejszenia stabilności zatrudnienia, ogólnego pogorszenia warunków pracy.
Istotne jest tu jednak odróżnienie szkodliwej patologii od normalnego w zdrowej gospodarce modelu podziału pracy. Autor komentarza na facebookowym wydarzeniu, który pisze: „UW to nie jest zwykły zakład pracy tylko intelektualne zaplecze Republiki”, ma rację chyba tylko w połowie. Otóż świadczenie usług w zakresie sprzątania lub ochrony nie jest elementem statutowej czy też misyjnej działalności Uniwersytetu. Stwierdzenie to w niczym nie uwłacza godności osób wykonujących tę pracę, która dla funkcjonowania uczelni jest absolutnie konieczna, tak jak do napisania epokowej powieści potrzebna jest praca, która wytworzy papier i tusz. Jest ona natomiast podstawą działalności podmiotów – również prywatnych – wyspecjalizowanych właśnie w tym celu, z którymi instytucje publiczne podpisują umowy.
Co oczywiste, rozliczne wątpliwości budzi powszechność stosowania podwykonawstwa, gdzie tylko się da – na pewno nie jest ono cudownym rozwiązaniem wszystkich ekonomicznych i społecznych problemów. Gdy jednak mijam na uczelnianych korytarzach sprzątaczkę lub ochroniarza, tak naprawdę mniej interesuje mnie, czy są oni pracownikami uniwersytetu, czy prywatnej firmy. Interesuje mnie, czy otrzymują za swoją pracę płacę godną i terminową, nie pomniejszaną przez różnego rodzaju cyniczne potrącenia; czy forma umowy, którą podpisuje z pracodawcą, odpowiada faktycznemu trybowi jej wykonywania; czy słowo „przedsiębiorczość” nie jest tylko kamuflażem dla oszukańczego „samozatrudnienia”; czy ma ona możliwość zrzeszenia się z innymi, w celu wspólnej obrony swoich interesów, bez obawy, że następnego dnia zostanie zastraszona lub od razu zwolniona. Interesuje mnie wreszcie, czy w przypadku naruszenia któregokolwiek z tych warunków, będzie mogła uzyskać pomoc od odpowiednich instytucji państwowych.
Czarny kot, biały kot i społeczna sprawiedliwość
Ten przykład kontrowersji wokół polityki zatrudnienia na polskich uczelniach może być ilustracją dylematów, o których pisze chociażby Adrian Wooldridge. Jak nie obciążyć państwa obowiązkami, które rzutują negatywnie na jego efektywność (nie tylko ekonomiczną!), a jednocześnie pozwolić mu zachować rolę sprawnego organizatora, kontrolera – a do pewnego stopnia również pracodawcy. Nie da się tego dokonać jedną ustawą. Jest to także kwestia etyki biznesu i stosowalności prawa. Może również uczelnie powinny zadbać o to, by – jako społecznie odpowiedzialne – nie wiązać się w żaden sposób z kontrahentami, którzy nie potrafią wykazać się uczciwymi standardami zatrudnienia swoich pracowników. Z pewnością jednak kontrolno-karząca ręka państwa musi być szybka, sprawna i… bezlitosna. Przydeptanie mentalnych wąsów – rozumianych jako symbol prymitywnego (choć nierzadko uprawianego w białych rękawiczkach i kołnierzykach) cwaniactwa – typowemu Mirkowi-przedsiębiorcy albo innemu Krzysztofowi F., którzy wykuwają polski kapitalizm oszustwem i wyzyskiem, musi być bolesne, bez względu na wszelkie krzyki o łamaniu świętych praw własności i konkurencyjności.
Solidaryzuję się z autorami petycji w kwestii tego, co może w Polsce boleć, nie sądzę jednak, że w tym przypadku wybrali dobry sposób urzeczywistnienia swoich postulatów. Chciałbym, żeby wolność oznaczała również przyjazne warunki dla zarabiania pieniędzy na własny rachunek, a pracodawca prywatny nie był a priori postrzegany jako podejrzany oszust. To samo prawo powinno brać w obronę każdego, zarówno pracownika sfery budżetowej, jak i prywatnej firmy. Jest to chyba jeden z postulatów, co do którego mogą zgodzić się zarówno lewicowcy, jak i liberałowie.
Przyjęcie modelu zatrudnienia na etacie państwowej uczelni jako jedynego akceptowalnego może – choć absolutnie nie posądzam autorów petycji o podobne intencje – przyczynić się do ograniczenia wspomnianej wyżej solidarności i współodpowiedzialności tylko do granic pewnej partykularnej wspólnoty. Tymczasem w warunkach gospodarki rynkowej – dodajmy do tego: „solidarnej” – taka odpowiedzialność powinna obejmować pracowników każdego sektora. Zgodnie z ponadczasowym bon motem Deng Xiaopinga – nieważne, czy kot jest biały, czy czarny, ważne, żeby łowił myszy. Sprawiedliwość wymaga jednak, by oba wynagradzane były takimi samymi smakołykami.