„Gdy po raz pierwszy spoczął na brzegu ciała rudej, przebiegła mu przez głowę dziwna myśl, że już wie, co to znaczy być absolutnie nowoczesnym; być absolutnie nowoczesnym oznacza leżeć na brzegu ciała rudej”, pisał w powieści „Życie jest gdzie indziej” Milan Kundera o żarliwym komunistycznym rewolucjoniście Jaromilu, który – najwyraźniej – dotarł gdzie indziej niż planował.
Być może Polacy po „rewolucji kapitalistycznej” i 25 latach III RP także znaleźli się gdzie indziej, niż się spodziewali. Jeszcze do niedawna mogło się wydawać, że podążanie za duchem czasów oznacza wprowadzanie w Polsce kapitalizmu, wstępowanie do NATO i UE, a następnie wydawanie otrzymanych z Zachodu pieniędzy. Dziś jednak nie wiemy, dokąd zmierza duch czasów. A nawet więcej: po przebrnięciu przez wszystkie wyżej wymienione etapy niektórzy z nas mają wątpliwości, czy duch czasów nie był aby antydemokratycznym oszustem, któremu nie warto było zaufać.
W opublikowanej właśnie książce „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!” Jan Sowa zdaje się przychylać do poglądu, że duch czasów był nim w rzeczy samej – obiecywał powszechną wolność i dobrobyt, których wystarczyło następnie tylko dla nielicznych uprzywilejowanych osób. Oszustem był zarówno duch z twarzą Miltona Friedmana, jak i wcześniej – Włodzimierza Lenina. W konsekwencji Polacy nigdy nie byli twórcami własnej historii. I dziś także, ze szkodą dla siebie, „reprodukujemy materialne formy nowoczesnego świata w nadziei, że dzięki temu staniemy się faktycznie nowocześni” (s. 21). Powinniśmy jednak szukać dla siebie czegoś oryginalnego.
Rozwiązanie proponowane przez autora to wyjście poza kapitalizm i socjalizm w kierunku inspirowanego tradycją Solidarności systemu, który można nazwać komonizmem, czyli ustrojem dóbr wspólnych. System ten – określany również przez Sowę mianem „Rzecz pospolitej” – miałby się cechować zniesieniem podziału na własność prywatną oraz publiczną i wprowadzeniem zamiast nich społecznej formy własności. Miałby też znieść podział na sferę publiczną oraz prywatną, zrezygnować z demokracji przedstawicielskiej i mieć charakter kolektywistyczny, wbrew liberalnemu indywidualizmowi.
Jednak, podobnie jak Jaromil, Sowa także nie dotrze tam, gdzie planuje dotrzeć. Nie jest on co prawda rewolucjonistą, choć jest w nim trochę właściwej odpowiedzialnemu obywatelowi żarliwości. Lecz nie sposób oprzeć się wrażeniu, że także jego pomysły są póki co – jak ujął to kiedyś w „Kulturze Liberalnej” Adam Michnik – „jak Maria Stuart. Piękne i nieszczęśliwe… Mają walory ideowe, ale nie można ich zrealizować”.
Żądaj niemożliwego
Zdaniem Sowy tryumfalistyczne podsumowania 25-lecia III RP były przesadzone, z czym należy się zgodzić. Rzeczywistość jest bowiem bardziej złożona. Autor słusznie krytykuje przy tym hipostazowanie losów Polski czy pojęcie „przeciętnego Polaka”, co nie chroni go przed popełnieniem tego samego błędu. Kilka akapitów dalej sam dokonuje generalizacji i stwierdza, że Polskę przepełnia „przejmujące uczucie porażki i niezadowolenia” (s. 17, to samo czyni zresztą już w pierwszym zdaniu książki).
W każdym razie Polska potrzebuje zmiany. Tytułowa „inna Rzeczpospolita”, jako model rozwojowy dla Polski, ma symbolizować możliwość wyjścia poza konserwatywną inspirację schematami znanymi z przeszłości (w szczególności sarmatyzmem) oraz kalkę modernizacyjną, polegającą na importowaniu pomysłów z Zachodu. Taką imitacyjną wizję rozwoju autor utożsamia ze stanowiskiem liberalnym.
Określenie „liberalny” ma w tekście Sowy raczej moc etykiety niż moc ideową. Sowa poświęca co prawda przynajmniej kilkanaście stron analizie tego, czym w sensie teoretycznym jest liberalizm, ale niewiele zmienia to w centralnym – publicystycznie uproszczonym – obrazie, zgodnie z którym być liberałem to mniej więcej tyle, co zgadzać się z Leszkiem Balcerowiczem.
Nic więc dziwnego, że Sowa chybia celu, gdy pisze (s. 28), że zarówno konserwatyści, jak i liberałowie sprzyjają modernizacji jako rozwojowi infrastruktury gospodarczej, a ponadto liberałom obojętny jest modernizm jako zestaw wartości społeczno-kulturowych wspierających emancypację, zaś konserwatyści są wobec niego wrodzy. Liberałom modernizm tego rodzaju nie jest rzecz jasna obojętny. Nie są też jednak skłonni walczyć o niego, ślepo prąc przed siebie i nie zważając na społeczne realia.
Jest to tym bardziej istotne, że skoro Sowa oczekuje polityki wrażliwej na kontekst i możliwie oddolnej, to zinterpretowanie przez niego liberalizmu jako filozofii radykalnie leseferystycznej i skupiającej się na odrealnionej wizji jednostki nadmiernie ułatwia mu wywód. Tak pojęty liberalizm jest chłopcem na tyle łatwym do bicia i od kilkudziesięciu lat na tyle dostatecznie sponiewieranym w literaturze, że właściwie sam wkłada Sowie bat do ręki i każe się chłostać.
Żądaj wszystkiego naraz
Sowa twierdzi, że wraz z przejściem z kapitalizmu w komonizm następuje zmiana podmiotu politycznego. Słowo „lud” – które według autora jest używane przez liberałów jako eufemistyczne określenie ludzi odsuniętych od podejmowania pewnych decyzji na rzecz parlamentarnych przedstawicieli – zostaje w jego wizji zastąpione przez słowo „wielość” (s. 197). Tyle że wielość w ujęciu Sowy to pojęcie co najmniej problematyczne.
Po pierwsze, od kiedy dla nowoczesnej teorii polityki jasne jest, że walka o władzę stanowi skomplikowaną grę rozmaitych podmiotów, nieograniczoną do pola organów konstytucyjnych, lecz rozciągniętą na teren pojęć i praktyk społecznych, granice między nastawionym na pluralizm liberalizmem a postulatem rządów demokratycznej wielości, wysuwanym przez Sowę, nie są wcale oczywiste.
Po drugie, wielość według autora ma być pluralistycznym podmiotem polityki reprezentującym samego siebie dla samego siebie. To niewątpliwie ładna idea, ale jakim cudem ta zunifikowana wola wielu radzi sobie w warunkach konfliktu jednostkowych interesów, pozostaje zagadką. Zniesienie podziału klasowego, podziału na własność publiczną i prywatną czy sferę publiczną i prywatną, samo z siebie nie powoduje zniesienia konfliktu interesów. Interesy można bowiem przypisywać jednostkom oraz zbiorowościom na podstawie rozmaitych ról społecznych czy cech biologicznych. Również w Rzecz pospolitej Sowy różnic tych nie da się wyeliminować, jeżeli nie zakłada się utopijnie jakiegoś rodzaju moralnego ujednolicenia członków społeczności.
W dodatku sytuacja, w której władza spoczywa w całości w rękach swego rodzaju magmowego podmiotu społecznego jest niebezpieczna. Podział na publiczne i prywatne okraszony dozą indywidualizmu nie tylko – lepiej lub gorzej – chroni pewną sferę przed ingerencją władzy politycznej, lecz także multiplikuje podmioty władzy w taki sposób, by ostatecznie żaden z nich nie był na tyle silny, żeby dominować i na tyle słaby, aby nie potrafić się bronić.
Kłopoty z praktycznym zastosowaniem pojęcia upodmiotowionej wielości widać zresztą w wywodzie samego autora. Sowa ubolewa nad brakiem we współczesnej Polsce mniejszości, które państwom zachodnim mają dodawać „dynamizmu i energii”, by dosłownie kilka zdań później stwierdzić, że brak różnorodności skutkuje brakiem wroga, którego można nienawidzić. Ową potrzebę nienawiści – jak pisze autor – realizuje się zatem poprzez wrogość wobec różnych grup wewnętrznych w rodzaju lemingów albo zdrajców narodu (s. 12). Pomijając to, że w przypadku współczesnej Polski chodzi raczej o wygrywanie starego przeciwko nowemu i nieznanemu niż starcie większości z mniejszością, należy podkreślić, że dla Sowiego komonizmu sprzeczności tego rodzaju są zabójcze. A przecież wątpliwe, by znikły za dotknięciem komonistycznej różdżki.
Co więcej, trudno orzec, gdzie znajdują się granice komonistycznej społeczności i jak jedna wspólnota odróżnia się od innej. Chyba że nie odróżnia się w ogóle. Sowa używa w tekście wyrażenia „wspólnota, która nadchodzi” (s. 231), stanowiącego jednocześnie tytuł książki włoskiego filozofa Giorgio Agambena. W książce tej Agamben pisze o idei wspólnoty, która nie stawia żadnych warunków wstępu. Buduje się ją nie na bazie narodowości, obywatelstwa czy człowieczeństwa, lecz przy pomocy czystej idei przynależenia. W ten sposób wychodzimy jednak ze sfery polityki, raźno wkraczając w obszar mistycyzmu.
W tytułowej Rzeczpospolitej jest faktycznie coś mitycznego. Chociaż Sowa odżegnuje się od konserwatyzmu, trudno orzec, na ile jego wizja różni się od komunitariańskiej tęsknoty za wspólnotą, za harmonią społeczną zagwarantowaną przez powszechnie podzielane wartości.
Oczywiście Sowa wyraźnie pisze, że jest zwolennikiem Marksowskiej idei organizacji społecznej. Członkowie stworzonej w tym duchu wspólnoty mogą urzeczywistnić jak najwięcej tkwiących w nich możliwości twórczych, w tym możliwie swobodnie decydować o sposobie wykorzystywania własnego czasu. Autor postuluje, by kolektywistyczne społeczeństwo zdecydowało się oddać los jednostek w ich własne ręce dla dobra ogółu. Niemniej jednak, jeżeli ma się to odbyć w nieindywidualistycznej kulturze oraz bez podziału na sferę publiczną i prywatną, jak chce Sowa, to projekt taki wymaga nierealistycznie wysokiego stopnia spójności społecznej. Gdyby zaś pominąć warunek spójności, projekt Sowy zakładałby konieczność otwartego poparcia wspólnoty dla istnienia praktyk, z którymi jej poszczególni członkowie pozostają w głębokiej niezgodzie, co już w liberalnej demokracji jest zadaniem bardzo trudnym.
Postulowana przez Sowę radykalna demokracja niesie ze sobą także inne liczne problemy, na które autor nie odpowiada. Nie wszystkie są równie istotne, niektóre z nich mają charakter pragmatyczny, inne są jednak bardziej zasadnicze. System ten zakłada powszechne uczestnictwo w polityce oraz podejmowanie decyzji na jak najniższym szczeblu hierarchii społecznej. Ale jak rozsądnie zorganizować proces podejmowania decyzji? Jak zmusić do uczestnictwa tych, którzy nie chcą się angażować? Jak zniwelować różnice kompetencji między jednostkami? O czym wolno decydować? Czy wolno zadecydować, by w jednej z gmin przywrócić pańszczyznę? Jak małe, zdecentralizowane wspólnoty mogą radzić sobie z globalnymi siłami, jeżeli nie chcą ich zignorować lub przed nimi uciec? I jak obronią się przed niezbyt komonistycznym agresorem?
Wreszcie – jak długo komonizm zdoła podtrzymać wysoką temperaturę polityczną i klimat moralnej wspólnoty, które będą zapobiegać jego degeneracji? Sowa pisze o Solidarności z lat 1980–81 jako wzorowym ruchu postulującym społeczną własność produkcji i posiadającym znakomite umiejętności samoorganizacji, który został brutalnie zatrzymany przez stan wojenny. Skąd jednak przekonanie, że ruch ten – chociaż imponujący, to obejmujący przecież jedynie część mieszkańców Polski – utrzymałby impet i nie wyczerpał sił? A przecież już we wspomnianych latach nie był on wolny od istotnych konfliktów. W przeciwieństwie do rządu Mazowieckiego nie musiał się też zajmować kwestią długu zagranicznego. W tym sensie „chłodniejszy” politycznie projekt liberalny wykazuje większe predyspozycje do trwałości.
Poza metafizyczną mgiełkę
Francuski filozof Alain Finkielkraut, pisząc o „Żarcie”, powieści Milana Kundery, przytacza myśl innego myśliciela znad Sekwany – Alaina: powieść jest wielka wtedy, gdy wyrywa nas z jakiegoś myślowego automatyzmu. Rzeczywistość nie jest niewinna, a to, co dzisiaj uznajemy za proste fakty, posiada swoją historię. Uświadamianie sobie rządzących nami fałszywych konieczności pozwala ludziom w większym stopniu współkształtować swój los. Cel taki jest niewątpliwie bliski Janowi Sowie. Jego książka podejmuje próbę wyrwania nas z automatyzmu myślenia o Solidarności i kapitalizmie. Mimo godnych pochwały intencji w obu tych kwestiach nie odnosi wielkich sukcesów.
Weźmy kwestię Solidarności. Nie do końca wiadomo, z kim polemizuje Sowa, gdy z naciskiem stwierdza, że nie da się przedstawić jej jako ruchu popierającego kapitalizm i wolnorynkową gospodarkę. Istotnie, trudno w ten sposób mówić o pierwszej Solidarności. Można się co najwyżej spierać, czy należy za autorem określać ją mianem „wydarzenia komunistycznego” – choć osobiście nie mam z tym żadnego problemu.
Książka Sowy ma więc przede wszystkim walor estetyczny. Rozgrzewa czytelnika, wzbudza w nim gniew i nakłania do sprzeciwu przeciwko czemuś bliżej niesprecyzowanemu, z bliżej nieznanych powodów. Następnie zachęca go do podążania za czymś bardzo mgliście określonym. Nie chodzi przy tym o to, by natrząsać się z dążeń autora, ponieważ jego tekst niewątpliwie oddaje coś z aktualnego klimatu społeczno-politycznego. Chodzi o to, że Sowa nie dokonuje pogłębionej analizy praktyki instytucji politycznych, przez co książka porusza się na bardzo wysokim poziomie ogólności. Maleje tym samym jasność jego wywodu.
Sowa przedstawia szereg celnych spostrzeżeń, gdy pisze o niedorzeczności odwoływania się współcześnie do idei sarmatyzmu albo krytykuje ideę skapywania bogactwa od warstw zamożnych do biednych. Kiedy jednak zaczyna opisywać współczesną Polskę, jego diagnozy cechuje nieraz nadmierna lekkość. Pisze choćby, że wydajność pracy w Polsce to 2/3 średniej unijnej, a płace to 1/3 owej średniej (s.15). Wskaźniki te nie uwzględniają jednak parytetu siły nabywczej. Gdy weźmiemy go pod uwagę, okaże się, że płace w Polsce to ok. 1/2 płac w Niemczech.
Nie jest to tylko czepialstwo lub argument za tezą, że w Polsce jest wspaniale. Wizja Sowy ma w sobie pewną pociągającą prostotę moralną, nadającą jego sprzeciwowi wobec rzeczywistości niemałą moc. Ceną za retoryczną swadę bywa jednak swoboda w traktowaniu faktów. Powody, dla których mielibyśmy ogłosić ustanowienie V Rzeczpospolitej Jana Sowy, podczas gdy znaczna liczba Polaków zdaje się dziś tęsknić raczej za IV Rzeczpospolitą Jarosława Kaczyńskiego, są mimo wszystko dość nieoczywiste. Jak na autora poruszającego się w tradycji materialistycznej, Sowa zdecydowanie za bardzo polega na abstrakcji.
Tymczasem nic nie stoi na przeszkodzie, by – przykładowo – precyzyjnie zanalizować możliwości kolejnej fali decentralizacji w duchu konstytucyjnej zasady subsydiarności. Podsunęłoby to znacznie więcej ciekawego materiału do dyskusji. Tym bardziej, że nie ma póki co widoków na zniesienie parlamentaryzmu, co jest marzeniem Sowy. Odejście od partykularnych analiz i pogrążenie się w bliżej nieokreślonej, nieco mistycznej narracji wyrażającej wolę zmiany jest w wykonaniu autora zbyt niskim ustawieniem sobie poprzeczki. A jakby tej intelektualnej mgły było mało, pod koniec książki Sowa dorzuca znienacka – nie do końca wiadomo, w jakim celu – kilkanaście stron poświęconych Lacanowskiemu ujęciu dyskutowanych przez siebie kwestii.
Nawet wówczas, gdy autor zastanawia się nad przyszłością i wskazuje znaki wieszczące możliwe nadejście komonizmu, w symptomatyczny sposób wspomina o arabskiej wiośnie. Zakończyła się ona co prawda porażką, ale – twierdzi Sowa – co się stało, to się nie odstanie i nie ma już powrotu do stanu sprzed nowego rodzaju demokratycznych ruchów politycznych. Znów jest to teza raczej z zakresu metafizyki niż poważna analiza geopolityczna.
Do plusów warto za to zaliczyć to, że Sowa nie relatywizuje dla swoich celów doświadczeń rewolucji bolszewickiej oraz krytycznie podchodzi do okresu PRL, otwarcie postulując potrzebę nowych doświadczeń politycznych. W polskich warunkach publicystyka Sowy jest faktycznie czymś relatywnie nowym. Problem w tym, że chciałoby się czegoś więcej, niż tylko zaspokojenia pragnienia nowości. Bez konkretnych, zakorzenionych w rzeczywistości politycznych rozwiązań inna, lepsza Rzeczpospolita pozostanie co najwyżej „możliwa”.
Książka:
Jan Sowa, „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015.