Polskie media i władze uwielbiają nadużywać pejoratywnych określeń w stosunku do organizacji ekologicznych. Wystarczy aktywnie i głośno skrytykować jakąś ustawę, inwestycję albo praktykę władzy z pozycji szeroko pojętej ochrony środowiska, aby otrzymać etykietkę „zielonego taliba” albo najczęściej „ekoterrorysty”. Jeśli terroryzm to politycznie umotywowane użycie przemocy i łamanie prawa, które ma zastraszać, to często trudno o bardziej chybione określenie w stosunku do działań ruchu ekologicznego.
Biednych wilków opowieści o morderczych barankach
Podstawowym narzędziem radykalnych grup ekologicznych jest od kilkudziesięciu lat obywatelskie nieposłuszeństwo. Ruchy te na Zachodzie mają korzenie w kontrkulturze lat 60. i 70. Były jednak „nowymi ruchami społecznymi”, budowanymi nie tylko w opozycji do przemysłowo-mieszczańskiego świata, lecz także w reakcji na bezsens i szkodliwość rewolucyjnych, radykalno-lewicowych grup takich jak Frakcja Czerwonej Armii, Czerwone Brygady czy Irlandzka Armia Republikańska. Dziś zapominamy, jaką skalę osiągnął terroryzm polityczny w latach 70. w Zachodniej Europie i jak serio brano idee rewolucji oraz walki klasowej z bronią w ręku.
Ruch ekologiczny wyrósł z dokonującego się równocześnie zwrotu w stronę non-violence – walki bez przemocy praktykowanej początkowo przez Gandhiego, pastora Kinga i wschodnioeuropejskich dysydentów. Stawianie na pierwszym miejscu godności, praw człowieka i działania w granicach umowy społecznej pozwala łatwo zrozumieć, dlaczego np. dziś Parta Zielonych jest w Niemczech jedynym ugrupowaniem liberalnym.
Zarówno opozycja demokratyczna w Polsce i Europie Środkowej, jak i narodzone w tym samym okresie ruchy typu Greenpeace zakładały jednak granicę posłuszeństwa wobec litery prawa i możliwość wypowiedzenia umowy społecznej, jeśli władze działają jawnie przeciwko społeczeństwu – albo na szkodę otaczających ludzi ekosystemów. To właśnie jest obywatelskie nieposłuszeństwo, używane jako broń ostateczna, gdy dialog nie skutkuje. Tę samą pokojową, choć opornościową taktykę przyjęły pierwsze polskie ugrupowania, które wprowadziły tematykę ekologiczną do sfery polityki: jak Ruch „Wolność i Pokój” 30 lat temu, a później Federacja Zielonych lub „Wolę być”. I tak do Polski trafiły „sittingi” – czyli demonstracje biernego oporu siedzących na ziemi aktywistów – albo „rusztingi” (odpowiednik greenpeace’owskiego monekeywrenching), czyli utrudnianie życia służbom porządkowym przez wspinanie się i blokowanie rusztowań, drzew, dachów stadionów.
Innym nurtem, reprezentowanym w Polsce głównie przez fundację ClientEarth, jest wykorzystywanie prawa przeciwko zagrażającym środowisku inwestycjom i legislacji. Choć takie działania mogłyby nazywać się ekokonstytucjonalizmem, przy okazji sporów o nowe bloki elektrowni w Opolu albo politykę klimatyczną, przedstawiciele polskich władz różnych szczebli prześcigali się w piętnowaniu zdrajców ojczyzny – ekoterrorystów.
Od tych bezprzemocowych, choć dla niektórych błazeńskich i denerwujących taktyk oporu, do wysadzania w powietrze samolotów i brania zakładników droga jest jednak niezwykle daleka. Nic więc dziwnego, że nawet sceptyczni wobec takich praktyk publicyści często zauważali, że słowo „ekoterroryści” bardziej pasuje do dewastujących na co dzień całe ekosystemy firm i instytucji publicznych niż do obrońców środowiska.
Ekoradykalizm jako pretekst
Ekologiczni aktywiści czasem rzeczywiście przekraczają granice – czy to dobrego smaku, czy to zdrowego rozsądku albo prawa. Greenpeace zhańbił się niedawno idiotyczną i przynoszącą szkodę całemu ruchowi ekologicznemu akcją na płaskowyżu Nazca w Peru, gdzie w ramach protestu przeciw kolejnemu jałowemu szczytowi klimatycznemu w Limie międzynarodowi aktywiści omal nie zadeptali jednego z najbardziej fascynujących światowych zabytków. Faktycznym przykładem ekologicznego terroryzmu było podpalenie stacji benzynowej Shella w Niemczech w latach 90. w proteście przeciw zatopieniu platformy Brent Spar. To jednak przypadek dość marginalny w porównaniu ze skalą podpaleń dokonywanych co roku w Niemczech przez lewackich radykałów. Radykalne grupy lewicowe i ekologiczne – takie, które rzeczywiście sięgają do przemocy – trudno jest od siebie odróżnić, często ich ideologie i bazy właściwie się pokrywają, a ekologia staje się dodatkowym uzasadnieniem antykapitalizmu.
To film o psychicznych i moralnych kosztach przejścia od radykalnej teorii do radykalnej praktyki. Ekologia jest w nim jedynie pretekstem. | Kacper Szulecki
Z tego mniej więcej założenia wyszli scenarzyści „Night moves” – wykorzystując bardzo szeroko rozumiane środowisko ekologicznych utopistów jako kontekst dla filmu o dylematach rewolucyjnego działania. Główny bohater filmu, Josh, jest introwertycznym pracownikiem ekologicznej farmy gdzieś na odludziu północno-zachodnich Stanów. Razem z parą znajomych postanawiają przejść od idei do czynu i wnieść ekoprotest na nowy poziom, wysadzając w powietrze tamę elektrowni wodnej. O ich motywach i pochodzeniu nie wiemy właściwie nic. Dla autorów filmu ważne jest, żeby widz rozumiał, że jakieś głębsze motywy istnieją, a bohaterowie wysadzają tamę i bardzo szybko tego żałują.
To film o psychicznych i moralnych kosztach przejścia od radykalnej teorii do radykalnej praktyki. Ekologia jest w nim jedynie pretekstem – ma umocować bohaterów w pewnej społecznej kategorii – oderwanych od świata idealistów. To umocowanie może być jednak dla polskiego widza kompletnie nieczytelne. Postacie trójki głównych bohaterów są jedynie naszkicowane, wiemy o nich bardzo niewiele. Dodatkowe treści, jakie mogłyby nieść skojarzenia – Północno-Zachodnie USA, organiczna żywność, ajurwedyczne spa – bez dodatkowych komentarzy jedynie potęgują wrażenie przypadkowości i bezładu.
Schemat filmu jest prosty i niezwykle przewidywalny. Od początku można zgadywać, że sednem moralnego dylematu będzie, parafrazując ponadczasowy esej Jacka Kuronia o kosztach radykalizmu, „zło, które czynią” bohaterowie. Znamy to z licznych europejskich filmów rozliczających lewacki terroryzm lat 70.-80. i jego współczesnych pogrobowców. Niestety, film Kelly Reichardt nie ma ani wdzięku „Edukatorów” Weingartena, ani historycznego rozmachu „Baader-Meinhof” Edela. Brak mu również psychologicznej głębi „Witaj, nocy” Bellocchio czy wieloznaczności „Legendy Rity” Schlöndorffa. „Night Moves” jest przemruczanym, mało porywającym filmem z trojgiem bohaterów tak antypatycznych i nieprzeniknionych, że naprawdę trudno zmusić się do wniknięcia w ich rozterki. Właściwie nie wiadomo nawet, jakie owe rozterki miałyby być. Nie mamy pojęcia o poglądach protagonistów – poza tym, że są świadomi problemów planety, bo albo studiowali na Yale, albo pracują w organicznej spółdzielni rolniczej. Co chcą osiągnąć, wysadzając w powietrze tamę? Czy ma to być cios w system, czy sygnał dla innych?
Od momentu wysadzenia tamy, czyli od połowy filmu, wątek ekologiczny w ogóle traci na znaczeniu, bo rozgrywka niezbyt przekonujących emocji tocząca się miedzy parą bohaterów i telefonem komórkowym trzeciego z nich ma chyba oddawać spiralę upadku, jak w „Zbrodni i karze”. Josh/Raskolnikow upada niżej, to on więc przechodzi od przypadkowego spowodowania śmierci w ideowo-rewolucyjnym akcie wysadzenia tamy do bezpośredniego morderstwa ze strachu i zagubienia. Co się z nim dzieje dalej – naprawdę trudno odczytać, bo Jesse Eisenberg gra go przez cały film jedną miną smutnego pokerzysty.
„Night moves” pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Są to jednak w większości pytania nasuwające się samemu widzowi, a nie zasugerowane przez autorów filmu. Brak odpowiedzi zaś nie wydaje się subtelnym niedopowiedzeniem, raczej dowodem na to, że cała historia rozchodzi się w szwach. Ratunkiem dla Reichardt jest to, że dłużyzny kręcone są w naprawdę pięknych plenerach. W ostateczności film nie jest więc pozbawiony ekologicznego przesłania – jest nim pejzaż przyrody Oregonu.
Film:
„Night Moves”, reż. Kelly Reichardt, USA 2013.
Trailer:
[yt]GvBscksz3yM[/yt]