W polskim sporze o in vitro przekrzykują się dwie strony. Dla jednych zapłodnienie pozaustrojowe to metoda masowego mordu zarodków, w efekcie której na świat przychodzą dzieci obarczone szeregiem wad rozwojowych. Dla drugich in vitro jest prostym wyrazem naukowego postępu, który nie wymaga żadnej dyskusji ani zastanowienia. Jedni in vitro krytykują, czasem w sposób, który nijak ma się do faktów. Drudzy in vitro pochwalają, milcząc, kiedy chodzi o tematy, które mogą wzbudzać prawdziwe kontrowersje. W reportażu Domagalskiej kontrowersji nie brakuje.
Historie opowiedziane w książce „Nie przeproszę, że urodziłam” wybijają myślenie o in vitro z utartych torów. Karolina Domagalska wysłuchała rodziców dzieci poczętych tą metodą, twórców klinik leczenia niepłodności, dawców spermy i właścicieli banków nasienia. Autorka reportażu przeprowadziła swoje wywiady w wielu krajach, m.in. w Polsce, Izraelu czy Danii. Książkę Domagalskiej powinien przeczytać każdy, kto planuje skorzystać z metody zapłodnienia in vitro. „Historie rodzin z in vitro” to także lektura obowiązkowa dla polityków pracujących nad wyczekiwaną od lat ustawą.
W Polsce pierwsze zabiegi in vitro przeprowadzano jeszcze w PRL. Do 1991 r. w szpitalach można było poddać się zapłodnieniu pozaustrojowemu nieodpłatnie. Jak opowiada profesor Marian Szamatowicz, do pierwszego in vitro w Polsce, niechcący, choć bezpośrednio, przyczynił się… Jan Paweł II! [1]. Papież podarował szpitalowi ultrasonograf, który był przede wszystkim używany do monitoringu zwykłych ciąż, ale lekarze wykorzystali go także do pobierania pierwszych komórek jajowych. Zapłodnienie pozaustrojowe stosuje się nad Wisłą już od niemal trzydziestu lat. O jakich kwestiach w polskim sporze o in vitro trudno było do tej pory usłyszeć?
Tatuś nie jest twoim tatą
Zapłodnienie in vitro może być wykorzystywane w wielu różnych przypadkach. Najmniej problemów rodzi sytuacja, w której dana para nie może naturalnie zajść w ciążę, ale plemniki ojca i komórka jajowa matki są w stanie połączyć się z ludzką pomocą „w próbówce”, a dokładniej na szalce Petriego. W jaki sposób powiedzieć dziecku, że powstało w ten sposób? Jak opowiada jedna z polskich mam pięcioletniej dziewczynki: „Julia wie, że pojawiła się na świecie dzięki temu, że pomógł nam lekarz, który wziął nasionko tatusia i jajo mamusi i je połączył” [2]. W niektórych sytuacjach prawda bywa jednak o wiele bardziej skomplikowana.
Ole Schou, dyrektor największego banku nasienia w Europie, przyznaje, że połowa biorców spermy korzystających z tego duńskiego banku, to „samotne kobiety po trzydziestce, wykształcone, z dobrą pracą, bez mężczyzny. Nawet nie nazywamy ich pacjentkami, (…) zgłaszają się do nas, bo potrzebują spermy, nie chorują na niepłodność” [3]. Po duńską spermę zgłaszają się kobiety z całego świata, także z Polski. Polska sperma nie cieszy się popularnością ze względu na brak przepisów, które regulowałyby zasady jej przechowywania, natomiast Dania uregulowała kwestie zapłodnienia in vitro wiele lat temu. Co więcej, Dania jako jeden z nielicznych krajów na świecie nie zakazała dawstwa anonimowego.
Do wprowadzenia zakazu tego ostatniego w wielu krajach doprowadził ruch dzieci poczętych właśnie dzięki anonimowym dawcom. „Potrzeba mojej mamy, aby mieć dziecko genetycznie spokrewnione, jest rozpoznana, podczas gdy moja potrzeba, aby znać, kochać i rozumieć swojego ojca, z którym łączy mnie genetyczna nić, już nie jest” [4] – twierdzi Jo Rose, która w 1998 r. pozwała z tego powodu Ministerstwo Zdrowia Wielkiej Brytanii. Jako dziecko Jo była przekonana, że partner matki, który ją wychowywał, jest też jej biologicznym ojcem. Kiedy poznała prawdę, zapragnęła poznać dawcę, co okazało się niemożliwe.
Kłamać czy nie kłamać
Zdecydowana większość dzieci poczętych dzięki spermie dawcy nie ma o tym zielonego pojęcia, zwłaszcza jeśli są wychowywane przez małżeństwo, a nie przez samotną matkę. „Badanie «Human Reproduction» pokazało, że tylko czternaście procent par mówi dzieciom, reszta uważa, że trzecia osoba podważy integralność rodziny i interesy ojca. Dla mężczyzn to bardzo trudny temat” [5]. Ukrywana przez lata tajemnica często wychodzi na jaw w nieoczekiwanych sytuacjach, np. przy okazji badań spowodowanych chorobą jednego z członków rodziny czy w czasie rozwodu rodziców.
Karolina Domagalska opisuje historię Rachel, kobiety walczącej o obowiązek umieszczania informacji o dawcy w akcie urodzenia dziecka. W żadnym kraju rodzice nie mają obowiązku zdradzić dziecku, kto jest ich biologicznym rodzicem, choć mówienie prawdy jak najwcześniej jest zalecane. Rachel, która o swoim pochodzeniu dowiedziała się przypadkowo już jako dorosła osoba, uważa, że okłamywanie dzieci w tak ważnej sprawie jest moralnie niedopuszczalne.
Prawda bywa jednak dla niektórych zbyt trudna do zniesienia. W reportażu Domagalskiej czytamy o dziadkach, którzy przestali się odzywać do kilkuletniej wnuczki po tym, jak dowiedzieli się, że synowa skorzystała ze spermy dawcy. Czytamy też o polskiej rodzinie, która groziła kobiecie odebraniem dziecka, po tym jak dowiedziała się, że do poczęcia użyto komórki jajowej anonimowej dawczyni. Niektóre dzieci ciężko przyjmują wiadomość o swoim pochodzeniu: „Jo dowiedziała się o tym, że jej biologicznym ojcem jest anonimowy dawca, gdy miała siedem lat. Powiedział jej to tata społeczny ze łzami w oczach. Jo zapewniła go o swoich uczuciach, ale jednocześnie poczuła, że jej świat się zawalił” [6].
Jesteś wnuczkiem swojego ojca
Zakaz anonimowego dawstwa oznacza tylko tyle, że mężczyzna, który oddaje spermę do banku nasienia, musi zgodzić się na to, że poczęte dzięki niej dziecko – kiedy dorośnie – będzie mogło się z nim skontaktować. Taki nieanonimowy dawca nie ma praw rodzicielskich, a jego dziecko nie może zażądać od niego alimentów. Wizja alimentów szczególnie przeraża niektórych dawców. Domagalska rozmawiała z mężczyznami, którzy szacują, że mogą mieć… ponad setkę dzieci w różnych krajach!
Nieanonimowe dawstwo może też przybierać zupełnie inną formę – mowa tu o dawstwie wewnątrzrodzinnym. Domagalska opisuje pary, które po tym, jak dowiedziały się, że jedno z nich jest bezpłodne, nie chcą korzystać z gamet obcej osoby. Zamiast tego wolą poprosić o pomoc członka rodziny. Bezpłodne kobiety, decydujące się na to rozwiązanie, najczęściej pobierają komórki jajowe od sióstr lub kuzynek. W reportażu Domagalskiej poznajemy dwie takie historie – w jednej małżeństwo używa spermy teścia, w drugiej kobieta korzysta z komórki jajowej własnej córki, aby po tym, jak sama straciła płodność, począć dzieci z nowym partnerem. Z biologicznego punktu widzenia nie jest to kazirodztwo, gdyż lekarze nie godzą się na łączenie gamet osób bezpośrednio spokrewnionych. Jak by na to nie patrzeć, dzieci poczęte w ten sposób są jednak siostrami własnych matek lub wnuczkami swoich ojców.
Rodzice decydujący się na dawstwo wewnątrzrodzinne uważają, że jest ono lepszym rozwiązaniem niż korzystanie z gamet obcych ludzi. Co więcej, użycie np. komórki jajowej siostry powoduje, że urodzone w ten sposób dziecko jest w dużym stopniu spokrewnione z własną matką. Skorzystanie z gamet bliskiej osoby poza tym, że łamie pewne społeczne tabu, niesie też ze sobą inne potencjalne zagrożenia – może np. wywołać zazdrość o dziecko u genetycznej bądź biologicznej matki lub spór dotyczący jego wychowania.
Genetyczna obsesja
Książka Domagalskiej uzmysławia, jak silne może być pragnienie posiadania dziecka. W „Nie przeproszę, że urodziłam” poznajemy kobiety, które narażają własne zdrowie i rujnują się finansowo wyłącznie po to, aby urodzić dziecko. Czasem – np. w przypadku adopcji cudzego zarodka – celem tych zabiegów jest urodzenie dziecka, które w żaden sposób nie będzie spokrewnione ze swoimi prawnymi rodzicami. Doświadczenie bycia w ciąży, porodu i karmienia piersią jest dla niektórych tak cenne, że wolą wziąć kolejny kredyt na in vitro, niż postarać się o dziecko z tradycyjnej adopcji.
Jednak dla większości bohaterów książki najważniejsza jest genetyczna więź między dziećmi a rodzicami. Rozmówcy Domagalskiej mają wręcz obsesję na punkcie genów. Część dorosłych już dzieci anonimowych dawców jest przekonana, że brak wiedzy o swoim ojcu pozbawia je połowy własnej tożsamości. Wspomniana już Rachel, po tym jak poznała prawdę o własnym pochodzeniu, wszystkie swoje nieporozumienia ze społecznym tatą zaczyna tłumaczyć brakiem pokrewieństwa. W książce co chwila pada fraza „ma to po…”, „mam to po…”. Bohaterowie uwielbiają budować narracje tego typu, nawet jeśli w końcu okazuje się, że były pozbawione wszelkich podstaw (np. test na ojcostwo wykazuje, że ten „wykapany tata” wcale nie jest dzieckiem taty).
Problem pokrewieństwa poruszany jest nie tylko w kontekście budowania własnej tożsamości, ale także – ryzyka przekazania dalszym pokoleniom chorób genetycznych. Ryzyka tego nie da się jednak w pełni wyeliminować. W książce Domagalskiej poznajemy historię duńskiej firmy specjalizującej się w badaniach genetycznych, która chciała „przebadać wszystkich dawców [z banku spermy – EK] na tysiąc chorób i sprzedawać wyniki biorcom, żeby mogli stworzyć wirtualne dziecko i sprawdzić, na jakie choroby mogłoby potencjalnie zachorować w połączeniu z ich genami”. W efekcie takich działań, jak twierdzi cytowany już szef największego banku spermy w Europie: „do wyboru mielibyśmy dziecko, które ma prawdopodobieństwo zachorowania na siedemnaście takich chorób albo na dwanaście innych, to niedopuszczalne. Nie sądzę, żeby ktokolwiek w prawdziwym świecie chciał to zrobić. I zdecydowanie nie powinniśmy tego robić, bo nikt nie będzie chciał mieć dzieci” [7].
Pogrobowcy z in vitro
W książce Domagalskiej nie brakuje opowieści, od których można dostać zawrotów głowy. Przykładem są choćby historie pogrobowców – kiedy to żony lub matki zmarłych mężczyzn używają ich spermy do poczęcia własnych dzieci lub wnuków. „To najbliżej zmartwychwstania, jak człowiek może się znaleźć. Jeżeli istnieje życie po śmierci, to to jest to, co robimy” [8] – tłumaczy swoje motywacje jedna z kobiet.
Książka Domagalskiej uświadamia także, że geje i lesbijki na całym świecie od dawna mają i będą mieć własne dzieci, w końcu sztucznej inseminacji można dokonać w domu bez korzystania z profesjonalnej kliniki.
Nie wszyscy bohaterowie reportażu Domagalskiej mogą przypaść czytelnikowi do gustu, podobnie jak egzaltowany styl, który od czasu do czasu pojawia się w książce. Mimo to praca Domagalskiej ma szansę podnieść polską debatę o in vitro na wyższy poziom. Jak widać – jest o czym rozmawiać.
Przypisy:
[1] „Nie przeproszę, że urodziłam…”, str. 113.
[2] Tamże, str. 131.
[3] Tamże, str. 41.
[4] Tamże, str. 57.
[5] Tamże, str. 41.
[6] Tamże, str. 46.
[7] Tamże, str. 57.
[8] Tamże, str. 196.
Książka:
Karolina Domagalska, „Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.
* Etyczne wyzwania związane z zapłodnieniem in vitro będą także tematem środowego felietonu w „Kulturze Liberalnej”. Zapraszamy do lektury.