W Turcji nie o wszystkim można mówić i nie o wszystkim lubi się pamiętać. Indeks zakazanych treści i metody walki z tymi, którzy przekraczają granice oficjalnie akceptowanego języka, zmieniały się z dekady na dekadę. Trwała pozostaje za to skłonność władz do zawężania pola dopuszczalnej wypowiedzi. Podobnie jak specyficzna zbiorowa amnezja, która skutkuje wyparciem ze wspólnej pamięci wątków niewygodnych i ambiwalentnych, a wszelkie rozrachunki z przeszłością i próby rewizji oficjalnej narracji traktuje jako potencjalnie groźne.
„Kwestia ormiańska”
24 kwietnia 2015 r. mija 100. rocznica ludobójstwa osmańskich Ormian – jednego z najmroczniejszych wydarzeń w historii Anatolii, które do dziś jest objęte w Turcji ścisłą cenzurą. To dobra okazja, by przyjrzeć się praktyce wyciszania niechcianych treści i idei. Wiele mówi ona o kondycji dzisiejszej Turcji – o lękach rządzącej od 2002 r. Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), o stosowanych przez nią metodach radzenia sobie z tymi obawami oraz o reakcjach kiełkującego społeczeństwa obywatelskiego.
Przypomnijmy najgłośniejsze przypadki z ostatnich lat. Pierwszy to sprawa Hranta Dinka, stambulskiego dziennikarza wielokrotnie sądzonego za wypowiedzi na temat ludobójstwa Ormian (już samo użycie tego terminu traktowane było na mocy niesławnego artykułu 301 kodeksu karnego jako obraza tureckiej tożsamości narodowej) i w styczniu 2007 r. zastrzelonego przez siedemnastoletniego nacjonalistę. Władzom naraził się też Orhan Pamuk, pierwszy turecki noblista, oskarżony z tego samego paragrafu za wypowiedź dla szwajcarskiej gazety. Pisarka Elif Şafak była z kolei sądzona za opinie wyrażane przez… bohaterkę jej powieści „Bękart ze Stambułu” – a więc postacie literackie również nie są bezkarne. Ostatnio skandal w Turcji wywołały słowa papieża Franciszka, który podczas nabożeństwa odprawianego wspólnego z patriarchami z Erewania nazwał masakrę półtora miliona Ormian pierwszym ludobójstwem XX w. Ankara zareagowała błyskawicznie, wzywając w trybie nadzwyczajnym do MSZ nuncjusza apostolskiego.
Pisarka Elif Şafak była sądzona za opinie wyrażane przez… bohaterkę jej powieści „Bękart ze Stambułu” – postacie literackie również nie są w Turcji bezkarne. | Justyna Chmielewska
Podobnie nerwowo tureccy politycy od lat przyjmują wszelkie oficjalne napomknienia o – jak zwykło się je eufemistycznie nazywać w Anatolii – „wydarzeniach 1915 r.”. A dzieje się tak mimo, wbrew i na przekór zachodniemu konsensusowi, jednoznacznie potępiającemu eksterminację Ormian jako akcję przeprowadzoną przez Turków z pełną premedytacją.
Pozorna liberalizacja
Polityka ostentacyjnego wypierania się przeszłości nie jest wynalazkiem obecnego prezydenta i byłego premiera Recepa Tayyipa Erdoğana – przed nim realizowali ją kemaliści, spadkobiercy ideologii tworzącej polityczny szkielet państwa, silnie odwołującej się do nacjonalizmu i stanowiącej rodzaj nienaruszalnego dekalogu aż do czasów AKP. Paradoksalnie przez pewien czas Erdoğan wydawał się wręcz jednym z najbardziej otwartych na dialog przywódców od kilkudziesięciu lat. Za jego rządów znacznie ograniczono praktyki cenzorskie w odniesieniu do języka kurdyjskiego (uruchomiono np. telewizyjne i radiowe pasma nadające po kurdyjsku), zelżał też gorset laicyzmu, ciasno zasznurowany w latach 30. przez Mustafę Kemala Atatürka.
Cóż z tego, skoro szybko okazało się, że o ile faktycznie zezwolono na rozluźnienie norm w pewnych dziedzinach (np. pozwolono Turczynkom nosić chusty, co wcześniej w przestrzeni publicznej było niemile widziane), o tyle zakazy szybko przemieściły się na inne pola. Wprowadzając większą swobodę praktyk religijnych, „strażnicy publicznego zdrowia” skupili się zarazem na rugowaniu elementów uznanych za godzące w moralność, definiowaną coraz wyraźniej jako moralność jednolicie muzułmańską.
Podobnie jak kilkadziesiąt lat wcześniej Atatürk uparcie zakazywał demonstrowania przywiązania do islamu, tak teraz Erdoğan wytoczył swe działa przeciwko wielkomiejskiemu liberalizmowi obyczajowemu: zabronił restauracjom serwującym alkohol wystawiania na zewnątrz stolików, kazał cenzurować w kinach i telewizji sceny, w których w kadrze pojawia się kieliszek lub papieros (cenzura ta bywa komiczna: swego czasu w jednej z prywatnych stacji telewizyjnych na zdjęciach palących aktorów, papierosy zostały zastąpione zielonymi kwiatkami), aż wreszcie zabrał się za internet.
Społeczeństwo sieci
Wojna z internetową hydrą zaczęła się na dobre około 2007 r., kiedy to po raz pierwszy na 18 miesięcy zablokowano serwis YouTube. Powodem był film ośmieszający Atatürka, wrzucony przez greckich trolli w ramach toczącej się online przepychanki nacjonalistów z obu krajów. Według Freedom House liczba ocenzurowanych w Turcji witryn przekroczyła już 40 tys., a okresowe zamykanie Twittera, YouTube’a i forów stało się wręcz rodzajem rytuału władzy. Taką nową tradycją nazwać można również niesłabnącą gotowość Turków do wychodzenia na ulicę w proteście przeciwko kolejnym aktom cenzury ze strony państwa – widać to przede wszystkim w dużych miastach.
Zjawiska te są ze sobą sprzężone: praktyka zwoływania się w sieci na demonstracje, a następnie rozpowszechniania w serwisach społecznościowych filmów i zdjęć przedstawiających to, czego poddane cenzorskiej presji media głównego nurtu nie pokazują, ukształtowała się podczas protestów w parku Gezi latem 2013 r. Oba typy działania – online i na ulicach – rozwijały się równolegle, tworząc podwaliny dla społeczeństwa obywatelskiego, które było w Turcji właściwie nieobecne. Jest ono wprawdzie słabiutkie – ograniczone do wielkomiejskich elit i, jak wskazują krytycy, mocno ekskluzywne – ale od czegoś trzeba zacząć.
Obrona Gezi to ważny punkt zwrotny, mimo że aktywistom nie udało się rozkruszyć monolitu władzy AKP (nie rozbiła go także ujawniona kilka miesięcy później i oparta na przeciekach afera korupcyjna, która jedynie wzmogła czujność stróżów status quo). Można jednak mieć nadzieję, że stworzone wówczas kanały komunikacji oraz dość powszechna praktyka uprawiania dziennikarstwa obywatelskiego również w przyszłości pomogą obchodzić oficjalne zakazy tam, gdzie szkodzą transparentności życia publicznego. Na złagodzenie kursu rządów Erdoğana nie ma bowiem co liczyć – po tym, jak wyszedł niemal nietknięty z kolejnych skandali, nabrał tylko przekonania o własnej bezkarności i coraz wyraźniej ciąży w stronę autorytaryzmu. Jako przywódca jedynego relatywnie silnego i stabilnego państwa w regionie może sobie na to pozwolić – zachodni politycy zwykli mu wiele wybaczać.
Liczba ocenzurowanych w Turcji witryn przekroczyła już 40 tys., a okresowe zamykanie Twittera, YouTube’a i forów stało się wręcz rodzajem rytuału władzy. | Justyna Chmielewska
Większość Turków patrzy więc na zaostrzającą się kontrolę przez palce. Dla pozostałej części społeczeństwa Erdoğanowska wizja nowej muzułmańskiej Turcji, która spogląda wstecz tylko po to, by przypomnieć sobie dawną imperialną chwałę, brzmi fałszywie. Im pozostają miękkie, oddolne taktyki oporu.
Jakiś czas temu po raz kolejny sięgnęli po nie filmowcy, gdy organizatorzy Stambulskiego Festiwalu Filmowego – największej tego typu imprezy w regionie – pod presją Ministerstwa Kultury i Turystyki w ostatniej chwili odwołali projekcję filmu dokumentalnego „Bakur/Kuzey”. Jego twórcy, Çayan Demirel i Ertuğrul Mavioğlu, pokazali codzienność bojowników z Partii Pracujących Kurdystanu, a to, jak się okazuje, nadal temat tabu. Wystarczyło kilka godzin, by czołowi tureccy reżyserzy w geście solidarności wycofali swe filmy z programu, wskutek czego anulowano wszystkie festiwalowe konkursy oraz odwołano galę finałową.
Kilka dni później na placu Taksim kilkaset osób demonstrowało przeciwko cenzorskim zapędom władz, po raz kolejny w ostatnich miesiącach realizując nowy turecki rytuał obywatelski. Na szczęście tak częsta w Turcji praktyka kneblowania ust mówiących rzeczy niewygodne dla wielu nadal jest nie do przyjęcia.