W miniony weekend orkiestra Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Jacka Kaspszyka i z Leszkiem Możdżerem w charakterze solisty wykonała trzy utwory: bardzo znany, dość znany oraz jeszcze niezbyt znany, czyli odpowiednio: suitę „Porucznik Kiże” Sergieja Prokofiewa (w wersji z saksofonem solo), „Koncert fortepianowy D-dur na lewą rękę” Maurice’a Ravela oraz „IV symfonię a-moll” Mieczysława Weinberga. Żeby jednak nie było nudno, Ravel nie brzmiał tak, jak jesteśmy do tego przyzwyczajeni, a Prokofiew i Weinberg brzmieli z jednej strony nie za bardzo, a z drugiej – aż za bardzo.
„Nie za bardzo” odnosi się do szeroko pojętej koncepcji wykonawczej, której zabrakło szczególnie w przypadku Prokofiewa. Suita, złożona z fragmentów muzyki do filmu „Porucznik Kiże” z 1934 r., jest niekwestionowanym przebojem (kto myśli, że jej nie zna, niech wyszuka w internecie wykonanie części II – „Romansu” lub IV – „Trojki”). Tego rodzaju utwory z powodzeniem grywa się na rozmaitych festiwalach i jako uzupełniającą oprawę muzyczną, także o zupełnie rozrywkowym charakterze. Kiedy jednak za pulpitami siada poważna orkiestra w poważanej instytucji, można mieć nadzieję, że usłyszy się nie wiązankę hitów, lecz kawałek dobrej symfoniki; Prokofiewowskiej suicie, mimo charakteru lżejszego niż reszta jego twórczości, nie można wszak odmówić błyskotliwej instrumentacji i ujmującej melodyki.
Nie jest to dzieło domagające się wysublimowanej interpretacji czy nowatorskiego odczytania. Zagwozdka z takimi utworami polega na tym, że – aby nie przypominały festiwalowej chałtury – trzeba je zagrać perfekcyjnie, czyli nie tylko równo i czysto, lecz także z nieustającą dbałością o jakość brzmienia. Na tej ostatniej, nie po raz pierwszy, orkiestrze Filharmonii Narodowej nie zbywało: pojedyncze sekcje, dobrze dające sobie radę z poszczególnymi fragmentami, nie chciały się złożyć w trwałą i spójną strukturę. Niestety, w takiej sytuacji nawet dopracowane solo nie ma okazji prawdziwie zabłysnąć, tutti natomiast zaczynają męczyć jednostajną, nie najprzyjemniejszą barwą.
Wiąże się to z drugim problemem – „aż za bardzo”. Jacek Kaspszyk jest znany z zamiłowania do dużego wolumenu, który sprawdza się w niektórych fragmentach niektórych utworów, ale nie nagminnie i nie we wszystkich dziełach, a już szczególnie nie w warunkach średnich rozmiarów sali koncertowej warszawskiej Filharmonii. Twierdzenie, że za dużo i za głośno to nie za dobrze, może wywołać uśmiech, ale niech zechce polemizować z nim ktoś, kto wyszedł właśnie z koncertu pod dyrekcją maestra. Zmiana na stanowisku dyrektora artystycznego Filharmonii Narodowej, które Kaspszyk objął w 2013 r. po Antonim Wicie, była potrzebna. Instytucja bez wątpienia zyskała dynamikę, czasami jednak niebezpiecznie bliską forte fortissimo. Pół biedy, kiedy owo fff jest szlachetne i bogate; gorzej, kiedy brak mu spójności i ma się wrażenie, jakby służyło odciągnięciu uwagi publiczności od ogólnych niedostatków brzmieniowych lub braku pomysłu na interpretację.
Z interpretacją zresztą był pewien problem w przypadku „IV symfonii Weinberga” (vel Wajnberga), którego imponująca objętościowo i jakościowo twórczość przeżywa teraz zasłużony renesans. Wprawdzie utwór broni się sam, ale warto byłoby zawalczyć o coś więcej niż poprawne zrealizowanie partytury. W reakcjach publiczności dała się zauważyć lekka konsternacja w rodzaju: co za ciekawy utwór, złożony i poruszający, ale zagrany jakoś tak… Powiedzieć, że Weinberg wypadł nieźle pomimo wykonania – to byłaby lekka przesada; ale jeśli się podobał, to nie dzięki niemu. Dziwi to tym bardziej, że orkiestra FN pod batutą Kaspszyka zarejestrowała ten utwór na płycie wydanej przez Warner Classics.
Gwiazdą koncertu miał być najprawdopodobniej Ravel, a dokładniej Możdżer, i to pod dwoma względami: po pierwsze, publiczność przyszła zdecydowanie na Możdżera (na sali wyraźnie się przerzedziło po przerwie między Prokofiewem i Ravelem a Weinbergiem), a po drugie – dostała raczej Możdżera niż Ravela. A to dlatego że Leszek Możdżer wykonał utwór jedynie zbliżony do nowatorskiego pierwowzoru. Zbliżony – czy też raczej oddalony – znowu pod dwoma względami: i w warstwie nutowej, i w najdosłowniej materialnej.
Możdżer wprowadził do dzieła Ravela ciała zupełnie obce, nie tylko w postaci własnych, wątpliwej urody nut, lecz także dosłownie, w postaci przedmiotów włożonych do fortepianu. | Szymon Żuchowski
Z jednej strony pianista dość swobodnie potraktował zapisy partyturowe, zwłaszcza w zakresie realizacji poszczególnych składników akordowych oraz precyzji wykończeń – częstokroć karkołomnych – przebiegów nutowych. Ktoś mógłby powątpiewać, czy da się odróżnić niedoróbki wykonawcze w tak gęsto napisanej partyturze pełnej dysonansów i nieomal klasterowych współbrzmień, o ile nie jest się doświadczonym dyrygentem lub solistą. Wystarczy jednak przywołać dwa analogiczne przykłady: nie trzeba przecież koniecznie czytać oryginału tekstu w przekładzie, żeby dostrzec pewne usterki tłumaczenia, ani znać na pamięć sztuki teatralnej, aby zauważyć, że aktor pomylił słowa.
Oczywiście, błędy się zdarzają, a wykonanie nie musi stracić na autentyzmie pomimo formalnych niedoskonałości. Przeważnie świetnie widać, jeśli wykonawca stara się przekazać ideę kompozytora i tworzy charyzmatyczną, przemyślaną całość, choć może mu się omsknąć parę dźwięków. Tu jednak było inaczej – o zasadniczo nonszalanckim podejściu solisty do Ravelowskiego tekstu najdobitniej świadczy zaimprowizowana przez niego kadencja. Była to kadencja à rebours, bo o dość mało wirtuozowskim charakterze, zwłaszcza w porównaniu z wymaganiami technicznymi stawianymi przez resztę koncertu, ponadto nieproporcjonalnie długa w stosunku do całości jednoczęściowego utworu, trwającego około 20 min. Do tego nieuzasadnienie rozwlekła, złożona z zapętlonego tła inkrustowanego agresywnymi dźwiękami, które wybijały się sforzato i raziły chropowatością. W sumie przywodziło to na myśl kawiarnię albo natchniony podkład muzyczny do aspirującego filmu, w najlepszym razie odlegle spokrewniony z twórczością Erica Satie’ego albo Philipa Glassa.
Jakby tego było mało, Możdżer zdecydował się na wykorzystanie fortepianu preparowanego, czyli takiego, w którym na strunach kładzie się przedmioty wpływające na brzmienie – zależnie od zastosowanej modyfikacji może ono przypominać na przykład inne instrumenty strunowe, takie jak lutnia, harfa czy cymbały, bądź instrumenty perkusyjne. Takie użycie fortepianu ma w muzyce XX i XXI w. swoją tradycję, a do jego prekursorów należał sam Ravel, który zastosował luthéal, mechanizm modyfikujący fortepian opatentowany przez Georges’a Cloetensa, w „Dziecku i czarach” oraz w rapsodii „Tzigane”. Preparowanie fortepianu w koncercie Ravela nie musiało więc być grzechem bezwzględnym i samym w sobie; stało się nim w połączeniu z niestaranną realizacją zapisów nutowych, mdłą improwizacją mającą robić za kadencję oraz brzydką barwą, nieudolnie maskowaną nadmiarem efektów specjalnych.
Na szczęście Możdżer nie zagrał na fortepianie preparowanym całego utworu i ograniczył modyfikacje wyłącznie do okolic kadencji. Tak czy inaczej, wprowadził do dzieła Ravela ciała zupełnie obce, nie tylko w postaci własnych, wątpliwej urody nut, lecz także dosłownie, w postaci przedmiotów włożonych do fortepianu.
„Koncert fortepianowy D-dur na lewą rękę” został skomponowany dla pianisty Paula Wittgensteina, który stracił prawe ramię podczas I wojny światowej. Pisali dla niego kompozytorzy takiego formatu jak Siergiej Prokofiew, Richard Strauss, Paul Hindemith czy Benjamin Britten. Tym trudniej przejść obojętnie wobec przykrego paradoksu: Leszek Możdżer jako wykonawca sprawił, że ten utwór z wyjątkową historią przestał być koncertem na lewą rękę. Solista bowiem dokonywał modyfikacji… prawą dłonią.
Koncert:
„Leszek Możdżer gra Ravela”
Fortepian: Leszek Możdżer, dyrygent: Jacek Kaspszyk,
Orkiestra Filharmonii Narodowej.
Program: Siergiej Prokofiew – suita „Porucznik Kiże”, Maurice Ravel – „Koncert fortepianowy D-dur”, Mieczysław Weinberg – „IV symfonia a-moll”.
Filharmonia Narodowa w Warszawie, 24 kwietnia 2015.