Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przecież gdy w końcu – jak w wierszyku – wybije godzina, siłą przyzwyczajenia, a kto wie, może powodowany resztkami patriotycznego odruchu, pójdziesz do tej przysłowiowej urny, by wrzucić swój głos. Co wtedy? Moja propozycja: nie wiesz, na kogo głosować? Idź do wyborów i skreśl wszystkich.
Mówiąc tak, nie kieruję się jakąś szczególną niechęcią do któregokolwiek z głównych kandydatów, nie wzywam też do antysystemowej rewolucji. Zresztą, gdybyśmy istotnie mieli do czynienia z wyborem naprawdę dramatycznym, w drugiej turze zacisnąłbym zęby i zagłosował na tzw. mniejsze zło. Tylko dlaczego miałbym postąpić tak teraz?
W wyborach prezydenckich zwykle nie ma przecież mowy o jakiejkolwiek rozsądnej kalkulacji, odwołania do racjonalizmu często w ogóle pozbawione są podstaw (no, może pośród idealistów-utopistów). Stawiając krzyżyk przy jednym z kandydatów wybieramy swojskie odbicie widziane w zwierciadle lub przynajmniej takie, które łudzi nas, że nadal jesteśmy piękni i szlachetni. Nasz wybór jest po prostu irracjonalny.
Widząc potencjalnego kandydata, patrzymy mu w oczy, przyglądamy się manierze jego mówienia, zachowania, czasem zwracamy też uwagę na poglądy, po czym skreślamy tego, który jest nam znany, bliski, ojczysty bądź matczyny. Wybieramy własną podobiznę. Jeśli trafimy na tego właściwego, czujemy się podniesieni, uwzniośleni, z nadzieją spoglądamy w przyszłość, bo wierzymy, że niejako sami wcieliliśmy się w kandydata, a przynajmniej, że oddelegowaliśmy mu część naszego, choćby wyobrażonego, „ja”.
Innymi słowy, jeśli gotowi jesteśmy głosować na kandydata A lub B, pomimo jego pucułowatej gęby lub plastikowego uśmiechu, to powodem – śmiem twierdzić – jest bądź to, że jego całościowy ideologiczno-estetyczny wizerunek odpowiada naszemu własnemu odbiciu w lustrze, bądź też jego spojrzenie porusza w nas jakąś umysłową lub wręcz erotyczną strunę, która daje nam nadzieję, że sam kandydat będzie choć trochę do nas podobny, choć trochę taki jak my.
Oczywiście, pozostaje jeszcze możliwość, że wybieramy kandydata C lub D, bo jesteśmy kompletnie zniechęceni, rządu nie znosimy, a polityków potopilibyśmy jak koty w studni, dlatego głosujemy na złość lub zwyczajnie nieobce nam samooszustwo. Te dwie ostatnie opcje znaczą jednak, że mimo wszystko ciągle nam zależy. Bo jak mogę głosować przeciw, jeśli jestem obojętny, jak mogę siebie nie oszukiwać, jeśli stale chcę się widzieć pięknym i młodym?
Co zrobić jednak, jeśli tyle szczęścia nam nie dane? Wówczas nie pozostaje nic innego, jak wziąć się za bary z tzw. rzeczywistością, spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć – sprawdzam. Żaden z kandydatów mi nie odpowiada, żaden nijak mi bliski, nijak do mnie nie przemawia, sztucznością się brzydzę, a oszustwem gardzę – skreślam wszystkich. I co dalej? Czekam lepszych czasów, wyglądam świeżych propozycji. A w razie katastrofy? Wiadomo, wszystkie ręce na pokład.
PS. Ale jak to? Odda głos nieważny?! – skomentują pierwsi czytelnicy – Nieodpowiedzialny! Przecież każde działanie ma wymiar polityczny, a to niby „sprawdzam” to zwykły defetyzm i brak szacunku – dla ojczyzny, dla dorobku transformacji, dla Ojców Założycieli. Do tego to gest potencjalnie niebezpieczny, bo im więcej podobnych „naiwnych szkodników”, tym większe szanse, że wygra kandydat najgorszy! Nie udziela mi się ta moralna panika.
Niedzielne wybory nie są ani najważniejsze, ani dramatyczne. Mogą być za to przełomowe. Nie są najważniejsze, bo znów zapewne będziemy wybierać między PO a PiS i znów wybierzemy rzekomo lepsze PO. Rytuał się dopełni. Nie są też dramatyczne, bo nawet gdyby Komorowski przegrał – co wątpliwe – Duda nie będzie nawet cieniem Lecha Kaczyńskiego, a na jesieni nie poprowadzi PiS do zwycięstwa i nowa rewolucja moralna się nie dokona. Majowe wybory mogą być jednak decydujące.
Dlaczego? Bo zmieniła się atmosfera. Z jednej strony moralizatorskie napominania o rozsądek i jedyne właściwe zachowania polityczne nie mają już znaczenia, przeciwnie, mogą wręcz zostać uznane za jedną z przyczyn upadku demokratycznej debaty publicznej. Są przeciwskuteczne, irytujące, grubymi nićmi szyte. Z drugiej zaś – gołym okiem widać, że władza właściwie leży na ulicy i czeka na nową, lepszą klasę polityczną. Nie jest prawdą, że Polacy mają dość polityki, mają dość wskazywania palcem i traktowania ich jak dzieci we mgle. Chcą poważnej oferty, minimum propagandy i przede wszystkim – chcą mieć wreszcie wybór. Pole do popisu dla nowych liderów jest naprawdę szerokie.