JOW-y, czyli co?
O różnych wadach i zaletach systemu większości względnej w jednomandatowych okręgach wyborczych (czyli systemu, zgodnie z którym „zwycięzca bierze wszystko”) napisano już wiele dobrego i złego, a jeszcze więcej będzie się pisać w najbliższych dniach. Byłoby jednak fatalnie, gdyby to ten temat stał się głównym wątkiem kampanii wyborczej pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich. Dlaczego?
Po pierwsze, żaden system wyborczy nie jest sam w sobie narzędziem naprawy państwa. Rozwiązania ustrojowe to tylko pewien wycinek rzeczywistości politycznej. Kwestia metody wyboru władz wciąga jednak wiele osób, nawet zgoła mało zainteresowanych polityką, i rozpala polityczne namiętności. Tabele z symulacjami efektów działania reguł wyborczych wzbudzają więcej zainteresowania niż na przykład tabele z przewidywaną długością życia kolejnych roczników Polaków i skutkami tych kalkulacji dla naszego systemu emerytalnego, choć to one są dla przyszłości Polski o wiele ważniejsze.
Po drugie, na system wyborczy składa się wiele rozmaitych parametrów, a nie tylko liczba mandatów do obsadzenia w okręgu. A zatem przedstawienie problemu w kategoriach albo-albo, „za JOWami czy przeciwko”, nie oddaje palety wyborów, przed jakimi stoimy. Pytanie referendalne musi być proste i precyzyjne, nikt więc nie dopyta w nim o to, czy w Polsce po ewentualnej zmianie systemu ma obowiązywać reguła większości względnej (jak w krajach anglosaskich), czy reguła większości bezwzględnej z dwoma turami głosowania (jak np. we Francji, gdzie kandydat musi uzyskać ponad połowę głosów, aby zostać wybranym). Nikt nie dopyta w nim o możliwość oddania głosu alternatywnego, czyli wskazanie „drugiego wyboru”, jak np. w Australii. Nie dowiemy się także, czy Polacy woleliby może jeszcze inny system: głosu przechodniego (STV), jak np. w Irlandii, mieszany, jak np. w Niemczech, czy też może jakąś korektę obecnego systemu proporcjonalnego. Każda z tych opcji ma inne konsekwencje. Co więcej, o jakości systemu wyborczego decyduje nie tylko sam sposób wyboru, ale także m.in. to, jaki wpływ na obsadę mandatów mają partie, a jaki wyborcy, czy łatwo jest w nim zgłaszać kandydatów i kto to może robić, jak jest regulowana kampania wyborcza i jej finansowanie. Żadnego z tych pytań nikt w referendum nie postawi.
Po trzecie wreszcie, trzeba zauważyć, że znaczna część wyborców Pawła Kukiza wcale nie popiera jego sztandarowego pomysłu wprowadzenia JOW-ów. Niektórzy zagłosowali za nim przeciw obecnej elicie – są rozgniewani z różnych powodów, niekoniecznie widzą jednak w byłym muzyku swojego przywódcę politycznego. Nie muszą więc wcale zagłosować w II turze tak, jak podpowie im Paweł Kukiz (jeśli w ogóle zdecyduje się podpowiedzieć), a być może w ogóle nie pójdą do wyborów.
Antypartyjny populizm
Kiedy doradca prezydenta, Tomasz Nałęcz, mówi: „Widać, że miliony Polaków nie mieszczą się w gorsecie partyjnym, a prezydent deklaruje się jako sojusznik tych, których gorset partyjnych uwiera”, to mam wrażenie, że w chwili trwogi ucieka się on do tabloidowej antypartyjnej retoryki, żeby ustawić się po właściwej stronie barykady, razem z większością Polaków, którzy sam fakt istnienia partii politycznych uważają za fundamentalny problem polskiej polityki. Zgodnie z tym poglądem najlepiej wszystko „odpartyjnić”, bo za dużo jest „upartyjnienia”, i przekazać w ręce „bezpartyjnych fachowców”.
Komorowski wraca do korzeni Platformy Obywatelskiej, która w 2001 r. powstawała jako „ruch obywatelski” i posługiwała się wyraźnie antypartyjną retoryką. Początkowo PO nie rejestrowała się jako partia polityczna, nie pobierała nawet subwencji budżetowych – właśnie dlatego, że programowo dążyła do ich likwidacji.
To właśnie na tej nośnej, ale naiwnej retoryce jest zbudowany pomysł zniesienia finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Ale jednoczesne wprowadzenie okręgów jednomandatowych i zakazu finansowania partii z budżetu to mieszanka wybuchowa, która znacznie podwyższa ryzyko politycznej korupcji, budowy niejasnych powiązań polityczno-biznesowych i lokalnych układów klientelistycznych. Jest na to wiele przykładów z zagranicy, a i w kraju mieliśmy ich niemało przed rokiem 2001, kiedy wprowadzono obecnie obowiązujący system.
Partie pozbawione finansowania ze środków publicznych będą finansowały swoją działalność z dobrowolnego „opodatkowania” swoich członków oraz klientów zajmujących urzędy, a także ze środków prywatnych, które – jak wiadomo – nie są w społeczeństwie rozłożone równomiernie. Taki system daje więc potencjalnie ogromne wpływy polityczne najzamożniejszym Polakom i wąskim grupom interesu.
Po zniesieniu subwencji budżetowych partie nie przestaną istnieć, ale będą znacznie słabsze organizacyjnie, mniej stabilne, a ich finanse – mniej przejrzyste.
Partie są potrzebne, żeby istniała pluralistyczna, w miarę stabilna i zorganizowana scena polityczna. Problemem jest nie tyle wspieranie partii politycznych środkami z budżetu, co właściwa kontrola wydatkowania tych pieniędzy. Raport Instytutu Spraw Publicznych z 2008 r., przedstawił cały szereg sposobów na poprawienie obywatelskiej kontroli nad środkami przekazywanymi partiom. Były wśród nich m.in. wzmocnienie kontrolnej funkcji Państwowej Komisji Wyborczej i Najwyższej Izby Kontroli, ujawnianie wszystkich wydatków ponoszonych przez partie w internecie, bardziej restrykcyjne zasady korzystania z funduszu eksperckiego. Ostatecznie żadne (!) z tych rozwiązań nie zostało wprowadzone.
Pomysł prezydenta Komorowskiego na zmianę Konstytucji i na pytania referendalne, który zapewne dojrzał w jego sztabie w kilka godzin po wyborach, to strzał na oślep. Noc wyborcza powinna służyć do liczenia głosów, a nie do wymyślania Polski na nowo.