„Królestwo Polskie jest: rajem dla Żydów, schronieniem dla heretyków, żniwami dla cudzoziemców, ojczyzną dla przybyszów” – taki cytat z XVII w. można znaleźć na wystawie w Muzeum Historii Żydów Polskich.

Dzisiaj Polska ponownie może się stać ojczyzną dla przybyszów. Komisja Europejska właśnie przedstawiła pomysł, zgodnie z którym 20 tys. imigrantów z Afryki Północnej rozmieszczono by proporcjonalnie we wszystkich państwach UE. Wedle planu Polska miałaby przyjąć ok. 1 tys. osób. To niewielka liczba, szacuje się bowiem, że konflikty w Afryce i Syrii zmusiły do opuszczenia domów miliony ludzi. Setki tysięcy przebywają dzisiaj na brzegu Afryki Północnej, wielu gotowych jest do wyruszenia w ryzykowny rejs do Europy. Jak podkreśla KE, ponieważ ludzie ci nie mogą dotrzeć do Unii legalnie, na morzu zwykle zdani są na nielegalnych przemytników. W trakcie takich wypraw tylko w ostatnich miesiącach śmierć poniosło ponad tysiąc osób. Według przewidywań, w następnych miesiącach los taki może spotkać nawet kolejne dziesiątki tysięcy ludzi.

Kwestii tej nie da się więc zamieść pod dywan, a wypracowany przez instytucje unijne schemat może mieć w przyszłości szersze zastosowanie. Jego wprowadzenie wspierają Niemcy oraz Szwecja, do których trafia łącznie niemal połowa azylantów przybywających do Unii. Rozkłada on też bardziej równomiernie odpowiedzialność z punktu widzenia państw takich jak Włochy, gdzie z powodów geograficznych dociera bardzo duża część migrantów.

Jednak nawet i ta skromna propozycja Komisji Europejskiej wzbudziła protesty. Planowi przeciwstawił się premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Podobne stanowisko przyjmuje polski rząd. Wiceszef MSZ Rafał Trzaskowski stwierdził, że nie będzie zgody Polski na plan KE, ponieważ rządy unijne umówiły się na przyjmowanie imigrantów na zasadzie dobrowolności. Tylko wówczas, jak twierdzą nasze władze, można naprawdę dostosować liczbę przyjętych osób do możliwości kraju. To niewątpliwie ważny kontekst sprawy, ale zarazem idealna wymówka, by tych możliwości nigdy nie stworzyć lub nie zmienić ich na lepsze.

Dobrowolnie czy nie, powinniśmy przyjąć imigrantów z Afryki Północnej oczekujących na brzegach kontynentu i przedzierających się dzisiaj łodziami do Europy z narażeniem życia. Nie dlatego, że dałoby to Polsce jakieś korzyści gospodarcze. Ani dlatego, że mamy niż demograficzny. Powinniśmy im pomóc, ponieważ są to ludzie wyjątkowo potrzebujący naszego wsparcia. Przyjęcie ich to nasz moralny obowiązek.

Łatwo powiedzieć, a trudniej wykonać. Zgoda członków UE na przyjazd tysięcy imigrantów niesie ze sobą oczywiście liczne problemy. Państwo dobrobytu w obecnym kształcie w razie nagłej masowej imigracji byłoby nie do utrzymania. Nawet w wypadku mniejszych przepływów osób, imigranci mogą być postrzegani jako konkurenci w staraniach o opiekę społeczną, którą przy ograniczonych zasobach już teraz wiele osób postrzega jako niewystarczającą.

W Polsce – na przykład – brakuje mieszkań socjalnych. Gdzie zatem umieścić przybyłych? Być może w wybudowanych ad hoc kontenerowych osiedlach. Jednak – czego uczą nas dotychczasowe europejskie doświadczenia – imigrantów nie powinno się stłaczać w jednym miejscu, aby nie doszło do ich stygmatyzowania, a także do gettoizacji ich miejsca zamieszkania.

Pytań jest więcej. Czy można spodziewać się przyjaznego przyjęcia imigrantów przez lokalne społeczności? Jak zinstytucjonalizować integrację przybyszów, w tym edukację i naukę języka, a także wejście na rynek pracy?

Ponadto, zakładając utrzymanie zasady swobodnego przepływu osób w ramach Unii, jak zagwarantować, że większość imigrantów nie postanowi przenieść się do państw takich jak Wielka Brytania, Niemcy czy Szwecja, potęgując polityczne napięcia w Europie?

Jeżeli chodzi o instytucje, nie są to problemy nie do rozwiązania. Pozytywna odpowiedź na kwestię przyjęcia imigrantów zmusza nas jednak do szybkiego przemyślenia istniejącej polityki migracyjnej. Jest to jedna z wielu spraw, w których potrzebujemy jako wspólnota wyartykułowania, jakiego rodzaju wartości stoją za aktualną praktyką państwowych instytucji. Nie chodzi bowiem o to, aby przybyszów przyjąć i przechować niczym bagaż, ale by dać im szansę na podmiotowość. Wymaga to od nas postawienia na demokrację zaangażowaną, świadomie wspierającą budowę społeczeństwa otwartego.

Ważniejsze od kwestii instytucjonalnych jest zatem nasze nastawienie wobec imigracji. Prawdziwą trudnością jest to, że w najlepszym wypadku dominuje myślenie o imigrantach jako o niechcianym obciążeniu, a bardzo często – wręcz posługiwanie się językiem otwartej wrogości. Z przywódców Unii wprost dał temu wyraz premier Węgier, Viktor Orbán, który stwierdził, że UE nie powinna przyjmować imigrantów, ponieważ, przekraczając nielegalnie jej granice, łamią oni prawo.

Wiele osób z pewnością mu przyklaśnie. Artykuły poświęcone osobom napływającym z Afryki do Europy pełne są – zdecydowanie przeważających – komentarzy, przy których opinia Orbána wygląda na umiarkowany legalizm. Tym bardziej powinniśmy przeciwstawiać się takim odrażającym moralnie wypowiedziom, jak słowa jednego z prawicowych kandydatów na prezydenta, według którego „jeżeli ktoś dobrowolnie płynie przez Morze Śródziemne, to jak się utopi, to jego problem”.

Nie wszystkim uchodźcom, ofiarom konfliktów i ludziom dotkniętym ubóstwem da się w wystarczającym stopniu pomóc. Nie ma też procedury pozwalającej zdecydować, do kogo należy wyciągnąć dłoń w pierwszej kolejności. Niezależnie od metody wyboru, zawsze wydarzy się zło. Oznacza to jednak, że tym bardziej nie można siedzieć z założonymi rękami. Ludzkie życie i godność są w tym czasie zakładnikami naszych wątpliwości.