W niedzielnej debacie prezydenckiej w zachowaniu Bronisława Komorowskiego uderzały energia i rozpęd. Mogło to zaskoczyć obywateli, ostatnio wytykających głowie państwa publiczne drzemki. Jeśli Andrzej Duda zwracał uwagę, to przede wszystkim przekraczającym granice przesady wyszkoleniem w gestykulacji. Można oczywiście dyskutować, który z dwóch polityków był lepszy i jak wpłynie to na wynik niedzielnych wyborów. Ale poprzestając na tym, nie zauważymy, że żaden z kandydatów nawet nie zbliżył się do tego, co sprawiło, że 20 proc. wyborców głosowało na Pawła Kukiza.
Zasadniczy spór o Polskę dziś nie dotyczy już – tak jak dawniej – podziału na postkomunistów i postsolidarnościowców. Ani nawet na dwa odłamy obozu postsolidarnościowego: PO i PiS. Linia podziału, a może nawet przepaść, przebiega między starszym a młodszym pokoleniem Polaków i ich diametralnie różnymi doświadczeniami życiowymi. Te dwa pokolenia, przynajmniej na poziomie debaty publicznej, zupełnie się ze sobą nie komunikują.
Starsze pokolenie, generacja Okrągłego Stołu, z której rekrutuje się dominująca część współczesnej polskiej klasy politycznej, weszło na scenę mniej więcej w 1989 r., wraz ze zmianą systemu. To ludzie o silnych, negatywnych i pozytywnych, wspólnych doświadczeniach. Do pierwszych należy przemoc, której doświadczyli w czasach PRL, czy to w roku 1968, 1976, czy 1981. A także kompleks: wstyd przed Zachodem, jaką żywią ludzie biedniejsi przed bogatszym sąsiadem. Ludzie, którzy na tę biedę nie zasłużyli, ale którzy w niej żyli ze względu na taką, a nie inną sytuację geopolityczną. Dla nich wolność, która nastała wraz z III RP, jest spełnieniem największych marzeń. Zaś wejście Polski do Unii Europejskiej i NATO – ziszczeniem najistotniejszych planów.
Linia podziału – a może nawet przepaść – przebiega dziś między starszym a młodszym pokoleniem Polaków oraz ich diametralnie różnymi doświadczeniami życiowymi. Te dwa pokolenia zupełnie się ze sobą nie komunikują. | Karolina Wigura
Dlatego jest to pokolenie politycznie wypalone: wszystkie cele, które sobie w życiu politycznym stawiali, zostały bardziej albo mniej spełnione.
Doświadczenia młodego pokolenia są zupełnie inne. Brak tu wspólnych traumatyzujących doświadczeń. Część jego przedstawicieli była niemowlętami, gdy nastał stan wojenny, część – gdy obradował Okrągły Stół, i potem – gdy Lech Wałęsa zostawał prezydentem. Niektórzy z nich pamiętają, owszem, wstyd biedy lat 90., ten wstyd, który odczuwali, stojąc w wielogodzinnych kolejkach na granicy niemieckiej, albo porównując jakość swoich ubrań i rówieśników z Zachodu. Jednak lata 1999 i 2004, wejście do NATO i Unii Europejskiej, były w ich życiu na tyle wcześnie, że w otwartych granicach i rzeczywistości zachodniej, pływają dziś jak ryby w wodzie.
Ci młodzi mają jednak inne zmartwienia. Jest to pokolenie braku celu. Jeśli Polska osiągnęła wszystko, co miała osiągnąć po 1989 r., to po co dalej ją budujemy? Jaki sens ma wolność? Czy naprawdę tylko taką, by z każdą dekadą żyć na nieco lepszym poziomie? A co, jeśli to będzie niemożliwe?
Dominującymi wśród nich namiętnościami są znudzenie, rozczarowanie i zwyczajna złość. Na co? Na wypalenie pokolenia, które od 25 lat sprawuje władzę polityczną w tym kraju. Na brak słuchu społecznego. Na antypisowską pedagogikę, która obróciła się w pusty slogan.
Tymczasem porywającej wizji rozwoju kraju na następne lata jak nie było, tak nie ma. W tym czasie dojrzało pokolenie, zniecierpliwione rytualnymi pojedynkami pomiędzy PiS a PO, zadające sobie pytanie o własną przyszłość w kraju i pragnące jak niczego innego wizji Polski, która będzie nie tylko na miarę ciepłej wody w kranie, ale o wiele wyższych ambicji.
Andrzej Duda, jak widać było w niedzielnej debacie, nie jest w stanie podjąć tego tematu. Może jego dotychczasowa kampania na tym właśnie się koncentrowała, ale w ogniu bezpośredniej debaty zachowywał się, jakby o tym zapomniał. Po części dlatego, że w swoich wystąpieniach – poza kończącym – koncentrował się przede wszystkim na punktowaniu obecnego prezydenta, zamiast powiedzieć coś istotnego widzom. Po części, bo od początku w tych wyborach prezydenckich był jednym z młodych polityków o starych oczach – do kandydowania popchniętym przez lidera z poprzedniego pokolenia, a nie przez własny gniew.
Bronisław Komorowski natomiast umyślnie unika zmierzenia się z gniewem i frustracją młodych. Przejąwszy temat JOW-ów, nie chce iść głębiej, być może przekonany, że pragnienia młodych to temat dla niego zbyt trudny, grożący politycznym poślizgiem. Brakuje mu tego, co dziś nie tylko u Kukiza, ale i u młodych aktywistów miejskich jest źródłem największej siły: perspektywy mikro i umiejętności przetłumaczenia jej na duże cele dla Polski. Szkoda.
W Polsce dojrzało pokolenie zniecierpliwione rytualnymi pojedynkami pomiędzy PiS a PO, zadające sobie pytanie o własną przyszłość w kraju i pragnące wizji Polski, która będzie nie tylko na miarę ciepłej wody w kranie, ale o wiele wyższych ambicji. | Karolina Wigura
Co pozostaje młodym Polakom? Od niektórych usłyszeć można, że ich zachowanie jest bardzo roszczeniowe. Że dwudziesto-, a szczególnie trzydziestolatkowie powinni wziąć się sami za politykę, zamiast psuć zabawę poprzedniemu pokoleniu, okazując lekceważenie. Nic bardziej błędnego. Osoby, które oddały głosy nieważne, głosowały na Pawła Kukiza lub pozostały w domach w ostatnią niedzielę, to nie klasa próżniaków. To ludzie ostrożni, niepewni jutra i codziennie po wiele godzin pracujący na średnie dochody swoich młodych rodzin i kilkudziesięcioletnie kredyty. Niedoceniani przez lewicową część naszej sceny publicznej, nazywani pogardliwie niezaangażowanymi społecznie nowymi mieszczanami, a w istocie – najlepsi gwaranci polskiej prosperity. Często nie mogą rzucić wszystkiego i poświęcić się np. pracy pro publico bono. Bo kiedy mieliby to zrobić?
To wszystko nie oznacza jednak, że tego kryzysu – bo z całą pewnością mamy tu do czynienia z kryzysem polskiej polityki – nie można przekuć w szansę. Po symbolicznym sukcesie niepozornego, ale pracowitego Pawła Kukiza czy wcześniej pozastystemowych ruchów miejskich, po raz kolejny widać wyraźnie, że zabetonowanie polskiej sceny politycznej jest tylko wymysłem. W końcu stanie się konieczne, by najbardziej operatywni przedstawiciele młodego pokolenia, o którym piszę, umieścili swoje nazwiska na listach wyborczych. Nie dla władzy, ale dla poczucia spełnionego obywatelskiego obowiązku. Ten czas się zbliża.