Niestety specyfiką polskiej polityki stało się to, że wybory można przegrać przez dziadka z Wehrmachtu, pustą lodówkę albo hity tegorocznej kampanii, czyli „brak energii”, „zmuszanie Polaków do pracy do śmierci” i „zmielenie”, a nie przez analizę programów, wskaźniki ekonomiczne czy wyniki rzetelnych badań.
Co stało się ze społeczeństwem?
Z emocjonalnego podejścia do polityki jako takiej wynika wyobrażenie o prezydencie jako ojcu narodu i zwierzchniku rządu. Bo przecież gros obietnic z tej kampanii dotyczyło dziedzin, w których konstytucyjna rola prezydenta jest bardzo ograniczona lub – jak w przypadku codziennego funkcjonowania agend państwa – praktycznie zerowa. Bronisław Komorowski te ograniczenia brał pod uwagę, kontrkandydat – niespecjalnie. Więc wygrał. Bo polski wyborca zdaje się marzyć o prezydencie wszechmogącym, który w razie potrzeby osobiście nakaże niezamykanie kopalni, rozwiąże problem mieszkaniowy i gospodarskim okiem rzuci na problemy danego miasta. To nie tylko naiwne. To niebezpieczne.
Tym bardziej, że Andrzej Duda owe obietnice wszechmocnej prezydentury opakował w retorykę trącącą nacjonalizmem, od której skóra cierpnie. Jeden kraj, jeden naród, który nie przyznaje się do win. A gdy władza za nie przeprasza, prowadzi działalność antypolską. I choć sporej części rodaków retoryka narodowa niestety odpowiada, odpowiedzialny polityk powinien takie nastroje wygaszać, a nie je wykorzystywać. Chyba, że mamy się obudzić w państwie, które nie tylko ogarnie antykorupcyjne szaleństwo IV RP, ale które wypuści także demony nacjonalizmu.
Zmiana
Można oczywiście mówić, że Polki i Polacy chcą zmiany. O tym mówili, to poparli. Pytanie tylko, czym owa łopocąca na sztandarach zmiana ma być. Na razie wiemy jedynie tyle, że wszystkim będzie się żyło lepiej. Duda obiecywał obniżenie wieku emerytalnego, zasiłki na dzieci i wiele innych rzeczy, które budżet kosztowałyby ekstremalnie dużo. Ale dobrze działały na emocje. Obiecywać zmianę, zwłaszcza politykom mało rozpoznawalnym, jest bardzo łatwo. Teraz jednak Andrzej Duda musi na rzecz tej oczekiwanej zmiany zacząć działać. W powyborczym wystąpieniu mówił o pomnażaniu kapitału społecznego, zgodzie i otwartości. Dwa ostatnie hasła zapożyczył od Bronisława Komorowskiego. Czy te słowa usatysfakcjonują jego własny elektorat? Elektorat, który chciał radykalnej zmiany, a nie mdłej zgody narodowej? Elektorat jednocześnie socjalny, „godnościowy”, niechętny obcym, konserwatywny, religijny, a z drugiej strony – po wielkomiejsku zblazowany i znudzony Platformą? Oczekujący zachowania „ciepłej wody w kranie”, ale uzupełnionej o dobrze płatny etat, niskie podatki, tanie kredyty, wysokie i szybkie emerytury?
Polski wyborca zdaje się marzyć o prezydencie wszechmogącym, który w razie potrzeby osobiście nakaże niezamykanie kopalni, rozwiąże problem mieszkaniowy i gospodarskim okiem rzuci na problemy danego miasta. | Helena Jędrzejczak
W tegorocznej kampanii prezydenckiej z 25 lat wolności i rozwoju, które świętowaliśmy w zeszłym roku, pozostały ruiny. A za ruinę Najjaśniejszej Rzeczypospolitej odpowiada osobiście, przed Bogiem, Historią i Narodem, Prezydent Bronisław Komorowski, który rządził nią przez ostatnie 5 lat i – zgodnie z kampanijnym przekazem PiS-u – nic w tym czasie nie zrobił. Oczywiście, sztab Prezydenta Komorowskiego nie potrafił się tym zarzutom skutecznie przeciwstawić. Ale też można by mieć nadzieję, że po ćwierćwieczu wolności i demokracji wyborcy będą zwracać jakąkolwiek uwagę na fakty, a nie tylko na emocjonalną kampanijną retorykę.
Andrzej Duda grę na emocjach opanował do perfekcji. Pod opieką Beaty Szydło poprowadził doskonałą kampanię wyborczą, w której bardzo wielu obiecał bardzo dużo. Do wyborów prawie nikt nie wiedział, kim jest, więc deklaracja, że zmieni się „układ”, mogła brzmieć wiarygodnie. Zwłaszcza dla tych, którzy tropienia „układu” w latach 2005–2007 nie pamiętają albo pamiętać nie chcą, bo „Duda to nie Kaczyński”.
Zniesmaczenie, zblazowanie i sarna
Niestety w klimat niezmiernie emocjonalnej i mało merytorycznej kampanii mocno wpisał się nurt wielkomiejskiej niechęci do polityki, Platformy, Komorowskiego – niepotrzebne skreślić. Właściwie o co chodzi – trudno określić. Oczywiście analiza Facebooka to nie profesjonalne badanie społeczne, ale zalew niechęci i deklaracji głosowania na Komorowskiego z zaciśniętymi zębami, dumy z poparcia sarny z krzesłem na głowie czy niebrania udziału w wyborach był porażający. I bardzo smutny. Nie dlatego, że rządy PO mnie zachwycają. Ale dlatego, że to ciągłe marudzenie, że prezydent się nie podoba, bo ma wąsy albo nie ma wąsów, bo prowadzi politykę historyczną zbyt poważnie albo że podchodzi do patriotyzmu niepoważnie, że stoi w centrum w sporach światopoglądowych, uważam za zwyczajnie szkodliwe. I dziecinne. Nie liberalne, nie centrowe, nie wynikające z odpowiedzialności i troski o państwo. Raczej – za egoistyczne.
Dbałość o dobro wspólne to nie marszczenie noska, że prezydent nie wpisuje się w 100 proc. w wyobrażenie o tym, jak sprawujący ten urząd ma się zachowywać. O lepszą przyszłość nie walczy się za pomocą memów, które pokażą, że co prawda w obawie przed konserwatywną rewolucją zagłosuję na PBK, ale tak w ogóle uważam, że to wąsaty kretyn. Albo że wszyscy kandydaci tak bardzo rażą moje odczucia estetyczne, że nie jestem w stanie wstawić iksa w żadną z wydrukowanych kratek. To nie jest dowód na nieuleganie kampanijnym emocjom, ale świadectwo, że daliśmy się im ponieść całkowicie i to w bliżej nieznanym kierunku.
Kierunek zmiany?
Tegoroczne wybory prezydenckie wygrała „zmiana”. Jej zdefiniowanie nastręcza trudności, choć jednym z pożądanych przez społeczeństwo aspektów są z pewnością zmiany personalne. Stąd zaskakujące 20 proc. poparcia dla Pawła Kukiza, stąd – u urodzonych w latach 90. – poparcie dla Korwin-Mikkego. Obawiam się, że już w październiku efektem tej pożądanej społecznie zmiany będzie parlamentarna koalicja PiS–Kukiz–Korwin, która pozwoli na realizację „scenariusza węgierskiego” i z dawna obiecywany Budapeszt w Warszawie, czyli wprowadzenie licznych ograniczeń wolności i niezależności.
Oczywiście zawsze można mieć nadzieję, że z tych wyborczych obietnic nic nie wyjdzie. Że Andrzej Duda zrealizuje to, o czym mówił w przemówieniu po ogłoszeniu wyników wyborów, a więc, że zadba o budowę wspólnoty opartej na wzajemnym szacunku i życzliwości. Kłopot w tym, że jeżeli rzeczywiście tak będzie prowadził politykę, za 5 lat zapewne usłyszy, że nie zrobił niczego, siedział pod żyrandolem i w istocie swoją koncyliacyjną postawą szkodził Polsce.