„Powinniśmy przegnać smog wulgarnego języka, obowiązkiem firm internetowych jest zajęcie się tym zagadnieniem” – stwierdził rzecznik państwowego organu zajmującego się nadzorem internetu. Pragnąc oszczędzić firmom domyślania się, jakie konkretnie przykłady wulgarnego języka ma na myśli organ, opublikowano listę 25 słów i znaków, które powinny zniknąć z sieci.

Lista ułożona według kryteriów popularności zawiera na pierwszy rzut oka raczej niewinne słownictwo. Pierwsze miejsce zajmuje 尼玛 (nima), homofon najpopularniejszego chińskiego przekleństwa, sugerujący odbycie nieobyczajnych czynności z własną matką; drugie przypadło 屌丝 (diaosi), którego najbliższym odpowiednikiem będzie chyba angielski looser bądź rodzimy „frajer”; ostatnie miejsce na podium zajęło słowo 逗比 (doubi), które można przetłumaczyć jako nacechowany w miarę pozytywnie „krejzol” czy „wariat”. Jak widać, najczęściej używane „wulgarne” słowa raczej nie są wyjątkowo ohydne i dziwić może ich obecność na liście. Wśród pozostałych zdarzają się jednak słowa znacznie bardziej wyraziste i dosadne. Wymieniono powszechnie używane przekleństwa na k… i na p… (najczęściej zapisywane homofoniczymi znakami dla zmylenia wyszukiwarek cenzorów), do odstrzału zakwalifikowały się również angielskie przekleństwa zapisane fonetycznie 碧池 (bichi), czyli bitch, i niepozostawiający pola do domysłów „ból jąder”, 蛋疼 (dan teng), odpowiadający polskiemu „bólowi d…”. Równie jednoznaczne jest 跪舔 (gui tian) – „klęczeć i ssać”, które w przenośni oznacza „bycie pomiatanym i wykorzystywanym”. Oczywiście nie mogło zabraknąć różnych wymyślnych określeń na najstarszy zawód świata czy idioty. Na liście znalazło się również słowo „ryczący potwór”, które jest homofonem wyrazu „profesor” i oznacza nauczyciela molestującego uczniów. Nie pominięto również deprecjonujących określeń. Wobec mężczyzn, 矮矬穷 (ai cuo qiong) –j„niski, brzydki, biedny”, i wobec kobiet, 土肥圆 (tu fei yuan) – „wiejska, gruba, pyzata”. Wulgaryzmem o chińskiej specyfice jest wyrażenie 绿茶婊 (lü cha biao) – „dziwka zielonej herbaty”, oznaczające dziewczynę na pozór łagodną i słodką, ale w rzeczywistości będącą podstępną suką.

Chiński internet, sławny już z cenzury, znikających postów i witryn oraz z blokowania dostępu do stron poza państwowym firewallem, wzbogacił się ostatnio o nowe narzędzie, które ma na celu dbanie o zdrowie moralne użytkowników. Do już istniejących urzędów i struktur kontrolujących sieć (oczywiście wszystkie portale i firmy internetowe także muszą kontrolować treści umieszczane na ich stronach i portalach społecznościowych) kilka dni temu dołączyła policja internetowa. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego 1 czerwca oficjalnie ogłosiło powstanie specjalnych jednostek zajmujących się kontrolowaniem i „patrolowaniem sieci”. Już ponad 50 miast ma swoje wirtualne posterunki na Weibo, które mają dbać o porządek w wirtualnym świecie. Niektóre zachęcają do wspólnego dzieła: „Budowanie harmonijnego społeczeństwa wymaga wysiłku wszystkich. Proszę, uspokój się i komunikuj uprzejmie”.

Wszystkie działania związane z narastającą kontrolą internetu – czy dotyczy to eliminowania wulgaryzmów, usuwania nieprawomyślnych treści czy ograniczenia dostępu do zagranicznych stron – związane są z najnowszą strategią władz. Internet uznano za kolejny obszar suwerenności kraju, za czym idą poważne konsekwencje. Na przykład projekt nowego prawa, które zobowiązuje chińskie banki, przedsiębiorstwa państwowe i wojsko, które ma sprawić, że w 2020 r. nie będzie się używało nierodzimych technologii i oprogramowań. Kontrola internetu w Chinach staje się coraz bardziej wyrafinowana technicznie i skuteczniejsza, i to pomimo gigantycznej i wciąż rosnącej liczby użytkowników (już 650 mln).

Lista listą, a życie życiem. Chińscy internauci z pewnością wymyślą nowe wulgaryzmy czy zapiszą stare innymi znakami i dalej będą „zanieczyszczać” sieć. Tyle ich wolności w chińskim internecie.