Błażej Popławski: Mieszkał pan w dwóch Paryżach – tym europejskim, leżącym nad Sekwaną, i w Bejrucie. Które z tych miast wywarło większy wpływ na pana twórczość?

Iljas Churi: Do Paryża pojechałem w ściśle określonym celu – na studia. Miałem szansę uczęszczać na wykłady i poznać osobiście Michela Foucaulta, Rolanda Barthesa i Louisa Althussera. Moim mentorem był Alain Touraine, wyśmienity socjolog, w Polsce znany głównie dzięki książce „Solidarność. Analiza ruchu społecznego”.

Pobyt w Paryżu wspominam jako szczególny moment w moim życiu: zaciekawienia światem, pierwszych poszukiwań literackich. Stolica Francji promieniowała wówczas myślą krytyczną, przekonaniem, że rzeczywistość wokół należy zmieniać, uczynić ją bardziej zrozumiałą i sprawiedliwą.

A Paryż Bliskiego Wschodu?

Bez wątpienia Bejrut jest miastem, z którym najsilniej się utożsamiam. To niezwykle kosmopolityczny ośrodek, gdzie historia najnowsza w wyjątkowy sposób splata się z dziejami migrantów przybywających nad wschodni brzeg Morza Śródziemnego. Kolejne fale uchodźców – ormiańskich, palestyńskich, syryjskich – wzbogacały jego pejzaż. Bejrut stał się azylem dla uciekinierów, stolicą ludzi wygnanych z ojczyzn. Życie w nim uczy tolerancji, otwiera człowieka na dialog międzykulturowy.

Gdy miał pan niespełna 30 lat, napisał pan wstrząsającą powieść – „Małą górę”. Opowiedział pan w niej o wojnie domowej w Libanie, konflikcie, w którym brał pan czynny udział. Jak wydarzenia te wpłynęły na sposób prowadzenia literackiej narracji w pana powieściach?

W książce tej relacjonowałem wydarzenia, które rozgrywały się dokładnie przed moimi oczami. Pojąłem wtedy, że dotknięcie śmierci, życie w jej cieniu, obnaża najbardziej głębokie z ludzkich przeżyć. W tej perspektywie pisarstwo jest narzędziem, dzięki któremu splatają się głosy żywych i zmarłych. Podobną rolę odgrywa religia – pozwala przekroczyć kolejne bariery, nawiązać nić porozumienia między światami oddalonymi od siebie. Co różni religię i literaturę? Otóż religia najczęściej wiąże się instytucjonalnie ze strukturami władzy. W przeciwieństwie do niej literatura funkcjonuje jako autentyczna przestrzeń krążenia idei.

Pana książki – na przykład przetłumaczona na język polski „Jalo” [recenzja na łamach „Kultury Liberalnej”] – są pełne wspomnień ofiar wojny, historii, które mogłyby zainteresować psychiatrów, specjalistów od leczenia zespołu stresu pourazowego. Jaki cel przyświeca ukazywaniu właśnie takich świadectw? Czy jest nim pojednanie, czy może raczej wspieranie emancypacji represjonowanych mniejszości?

Owszem, „Jalo” jest opowieścią o wpływie wojny domowej na mentalność jednostek i grup społecznych, ale przede wszystkim to książka o roli, jaką we współczesnym świecie odgrywa literatura. Główny bohater, tytułowy Jalo, przebywa w więzieniu i zostaje zmuszony do spisania wydarzeń z całego swojego życia. Dopiero tam – w ekstremalnych warunkach – uczy się przelewać myśli na papier, uwalniać je i ubierać w słowa. Pisanie staje się dla niego podróżą ostateczną, która prowadzi do poznania zakamarków ludzkiej psychiki. Gdy wyrusza się na taką wyprawę, nigdy się nie wie, do czego można dotrzeć. Literatura jest świadectwem tego procesu.

Pełni funkcję terapeutyczną?

Jalo, spisując swoje życie, odkrył je dla siebie ponownie. Przepracował swoją tożsamość, umiejscowił ją w wielokulturowej historii, zarówno tej lokalnej, rodzinnej, jak i politycznej.

Opowiada pan o świecie, który dla większości Europejczyków nadal wydaje się obcy i egzotyczny. Kto jest głównym odbiorcą pana książek?

Pyta pan, dla kogo piszę przede wszystkim? Oczywiście, że dla siebie. Nie da się tworzyć z myślą o konkretnym czytelniku z Europy, Ameryki czy Bliskiego Wschodu, bo to byłoby…

…dziennikarstwo? A może już polityka?

Zapewne ich kombinacja. Rozpoczęcie pracy nad książką jest próbą uchwycenia impresji, nazwania ich i wyrażenia niezależnie od zewnętrznych gustów i oczekiwań. Szacunek czytelników, na którym każdemu twórcy zależy, może pojawić się dopiero potem.

Pisząc, otwieram się na czytelników, słucham ich. Czytając, staram się z kolei zapominać o kontekście, w jakim dany utwór powstał. Pozwala mi to dostrzec uniwersalne przesłanie zawarte w tekście, zinterpretować je i przyswoić. Literatura stanowi dla mnie unikalną przestrzeń, w której podziały językowe, religijne czy polityczne tracą na znaczeniu.

Mówi pan o przekraczaniu granic kulturowych. Czy fakt, że został pan ochrzczony i wychowywał się w chrześcijańskiej rodzinie, wpłynął na odbiór pana literatury w świecie arabskim?

Nie identyfikuję się z żadną religią. Jestem osobą o całkowicie świeckim światopoglądzie, ponieważ – jak wspomniałem wcześniej – wiara zbyt często bywa zawłaszczana politycznie. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że skoro piszę po arabsku, pierwszymi czytelnikami moich powieści są zazwyczaj muzułmanie.

Z drugiej strony jest pan prawdopodobnie jednym z najbardziej popularnych nieżydowskich pisarzy w Izraelu spośród twórców, którzy urodzili się na Bliskim Wschodzie.

Trzy moje powieści zostały przetłumaczone na język hebrajski i wydane w Tel Awiwie: „Brama Słońca”, „Jalo” i „Białe twarze”. W pierwszej z nich opowiedziałem losy uchodźców palestyńskich, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia terenów Izraela w 1948 r. Exodus ten, nazywany Nakba, zaciera się w pamięci społecznej Izraelczyków, a tak nie powinno być. W rzeczywistości Nakba trwa nadal.

Skoro tyle miejsca w pana utworach zajmuje kwestia przywracania utraconej pamięci i pojednania, czy wierzy pan w stabilizację polityczną na Bliskim Wschodzie?

Chciałbym wierzyć. Polityka władz Izraela nie pozostawia większych złudzeń co do przyszłości procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Elita polityczna nie dorosła jeszcze do mówienia o pokoju, a jej wystąpienia nadal pozostają zdominowane przez hasła nacjonalistyczne. Wszystko to przywodzi na myśl apartheid z RPA. Przed nami jeszcze długa walka o równość i sprawiedliwość społeczną. Bez powstania państwa palestyńskiego – suwerennego i w pełni uznanego przez społeczność międzynarodową – konflikt bliskowschodni nigdy nie wygaśnie.

Gdy pytałem o stabilizację polityczną na Bliskim Wschodzie, chodziło mi głównie o wojnę domową w Syrii i narastanie zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego.

Obecnie najważniejszym wyzwaniem, przed którym stoją społeczeństwa bliskowschodnie, jest obalenie rządów niedemokratycznych i dyktatorskich, a zatem gruntowna odmiana krajobrazu politycznego regionu. Nie mam tu na myśli jedynie reżimu Bashara al-Assad czy rozbicia Państwa Islamskiego. W wielu krajach Bliskiego Wschodu króluje neofaszyzm.

Neofaszyzm?

Oczywiście, nie bójmy się takich porównań. Dzisiejsze oblicze polityczne Bliskiego Wschodu zostało naznaczone przemocą dawno temu. Klimat zimnowojenny i rywalizacja amerykańsko-radziecka utrwaliły podziały społeczne, sprzyjały też narodzinom wszelkiej maści fundamentalizmów i despotyzmów. Dziś Bliski Wschód staje przed największym egzaminem w swojej bogatej historii. Jego zdanie oznaczałoby akceptację ustroju państwowego opartego na zasadach demokratycznych i świeckich.

Liberalnych?

Liberalizm, jeśli rozumiemy go jako doktrynę ekonomiczną, poniósł całkowitą porażkę. Widać to na przykład w Grecji czy Hiszpanii, które zmagają się z kryzysem gospodarczym. Promowanie idei demokracji odartej z jej z fundamentów, a należy do nich m.in. sprawiedliwość społeczna, jest zwykłą formą dyktatury i musi prowadzić do aktów barbarzyństwa. Niestety, przyszło nam żyć w wieku barbarzyńców.

Na koniec naszej rozmowy chciałem pana spytać o temat niezwykle popularny w polskich mediach. Władze naszego kraju stanęły przed dylematem, który da się zamknąć w pytaniu: czy powinniśmy przyjmować uchodźców z Syrii, a jeśli tak, to ilu i jakiego wyznania? Co pan sądzi o znaczeniu tego rodzaju dyskusji?

Populacja Libanu wynosi około czterech milionów osób. Od wybuchu wojny domowej w Syrii napłynęło do nas ponad półtora miliona uchodźców. Jeszcze więcej koczuje przy granicy syryjsko-tureckiej. Dylemat, o którym pan wspomina, odzwierciedla obawy nie tylko Polaków. To oznaka strachu Europejczyków przed wizją powrotu do zapomnianej już – a zakorzenionej w historii kontynentu – idei społeczeństw wielokulturowych, wspólnot, w których szanuje się mniejszości. Europa musi ponownie przemyśleć, czym jest dla niej różnorodność. Jak dotąd Unia oblewa ten egzamin.

 

* Wywiad został przeprowadzony dzięki uprzejmości organizatorów Big Book Festival.