„Jurassic World” osiągnął największe w historii wpływy już po pierwszych kilku dniach wyświetlania w kinach na całym świecie: ponad 510 mln dolarów wobec 150 milionów przeznaczonych na jego produkcję. Przy tworzeniu kolejnej części cyklu zapoczątkowanego przez „Jurassic Park” Stevena Spielberga z 1993 r. – czy raczej swoistego remake’u pierwszej części – reżyser Colin Trevorrow wykreował prehistoryczne gady jeszcze większe, sytuacje jeszcze bardziej przerażające, efekty jeszcze bardziej piorunujące. Miejsce Tyranosaurus rex zajął genetycznie zmutowany drapieżny olbrzym Indominus rex, będący zaprojektowaną hybrydą kilku gatunków (not bred, but designed). Choć zwiedzający, wśród nich dzieci, uwijają się wśród oswojonych i łagodnych olbrzymów, choć wszelkie środki ostrożności na terenie parku są zachowane, zagrożenie wynikające z bliskości wielkich bestii jest namacalne (nie tylko za sprawą technologii 3D). „Jurassic World” to chyba najbardziej okrutna odsłona tej serii. Są tu zbiorowe ataki latających pterozaurów na publiczność, widowiskowe walki dinozaurów między sobą, pościgi z udziałem ludzi i gadów, porażające akty drapieżnictwa. Jednocześnie, niestety, fabuła jest mdła, postacie szablonowe, a gra aktorów – przeciętna.
Nie ma monstrum, nie ma problemu
Nie chodziło tu zresztą, jak sądzę, o nic innego niż o rozrywkę i wielki pokaz technicznych możliwości współczesnego kina. Gdyby jednak spróbować do oceny tego filmu przyłożyć narzędzia bardziej pogłębionej analizy, to „Jurassic World” potraktować można jako kolejne ostrzeżenie przed zabawą w Boga i przed zadawaniem gwałtu naturze. Nowoczesne technologie inżynierii genetycznej i biologii molekularnej rzeczywiście pozwalają dziś na bardzo wiele. Możemy projektować i hodować organizmy o pożądanych cechach, np. rośliny uprawne odporne na szkodniki czy drobnoustroje, które rozkładają uciążliwe związki w środowisku. W ten oto sposób inżynierowie genetyczni ocierają się o kompetencje demiurgów. Nie da się zapewne powstrzymać doświadczeń nad klonowaniem – także i człowieka – czy nad projektowaniem pożądanych cech potomstwa. Burzliwa debata, jaka przetacza się przez wiele krajów, dotycząca organizmów genetycznie zmodyfikowanych (GMO) jest w istocie pytaniem o przyzwolenie na „majstrowanie” w naturze, a także pytaniem o bezpieczeństwo ekologiczne. O ile przydatność roślin uprawnych i zwierząt jest trudna do zakwestionowania, o tyle konsekwencje ich uwalniania do środowiska są jedną wielką niewiadomą.
Współcześnie pojawianie się w środowisku obcych gatunków jest dla różnorodności biologicznej zagrożeniem, które często przybiera ekstremalny wymiar inwazji i które nierzadko spowodowane jest działalnością człowieka. Gatunki te nie mają naturalnych wrogów – ani drapieżców, ani pasożytów – a ich populacje często rosną w gwałtownym tempie, eliminując gatunki rodzime i powodując zamęt w sieciach pokarmowych i w strukturze ekosystemów. Tych konsekwencji nie sposób przewidzieć, a wiele przykładów pokazuje, jak dalece losy inwazyjnych gatunków wymykają się spod kontroli. Małe norki amerykańskie, sprowadzone do ferm w Polsce w celach hodowlanych, doprowadziły w krótkim czasie do wyginięcia rodzimego gatunku norki europejskiej i pustoszą ptasie legi, także w parkach narodowych i rezerwatach. Rozwiązanie jest jedno – trzeba pozbyć się norki amerykańskiej, zastawiać na nią sidła, strzelać, truć, odławiać. Tak wygląda nasza odpowiedzialność za losy inwazyjnej populacji. Nie potrafimy problemowi, który sami wygenerowaliśmy, sprostać inaczej, jak poprzez zabijanie. Dlatego też nie tylko przeciwnicy GMO oponują przeciwko uwalnianiu organizmów genetycznie zmodyfikowanych do środowiska. Również ich zwolennicy postulują daleko idącą ostrożność.
Filmowe gady w „Jurassic World” są genetycznie zmodyfikowanymi, a właściwie wykreowanymi organizmami. Niektóre z nich są roślinożerne, inne zaś to żarłoczni i krwiożerczy drapieżcy. Dla bezpieczeństwa zwiedzających wszystkie mają chipy pozwalające śledzić ich poczynania w terenie. Strażnicy nieprzerwanie wpatrują się w monitory rejestrujące każdy ruch dinozaurów. Mimo tych środków ostrożności gigantyczny Indominus rex oswobadza się z laboratoryjnej niewoli i elektronicznego dozoru. Do walki z nim ludzie wykorzystują zaś inne dinozaury, więzione i szkolne z myślą o tym, by dało się je wykorzystać jako śmiercionośną broń.
Wyhodowane monstra z chwilą, gdy stają się kłopotliwe i stwarzają poważne zagrożenie dla ludzi, unicestwia się dla ich bezpieczeństwa. Taki był los Frankensteina w powieści Mary Shelley i jej adaptacjach, taki los spotkał dinozaury w jurajskim świecie Trevorrowa. Hodowcy bestii znajdują jedyne rozwiązanie – eksterminację dzieła ich stworzenia. I to jest zapewne niezamierzone bolesne memento tego filmu, które wszakże pozostaje prawdopodobnie zignorowane przez większość widzów oddychających z ulgą, gdy chłopcy – ludzcy bohaterowie filmu – uchodzą z życiem z batalii ze zbuntowanymi gadami.
Sny o genetycznej potędze
Można też, oglądając „Jurassic World”, zadać sobie pytanie o granice fantazji naukowej. Jak bowiem wygląda perspektywa klonowania dinozaurów z ich zachowanego DNA? Pod koniec marca tego roku, tuż przed prima aprilis, świat obiegła wiadomość o sklonowaniu dinozaura przez brytyjskich naukowców z John Moores University w Liverpoolu. DNA pozyskano ze skamieliny i wstrzyknięto je do jaja strusia, jako że ptaki te są genetycznie blisko z dinozaurami spokrewnione, a ich jaja przypominają jaja przedpotopowych gadów. Sklonowany dinozaur miał należeć do rodzaju Apatosaurus. Jaszczur ten bywał zresztą wielokrotnie gwiazdą ekranu, już od „Gertie, the Dinosaur”, filmu Winsora McCay’s z 1914 r. Opublikowane wiosną tego roku zdjęcie gada miało być wykonane tuż po wykluciu się z jaja. Fotografia przedstawiała jednak de facto małego kangura. Cała historia była primaaprilisowym żartem, tym niemniej dyskusja wokół możliwości klonowania dinozaurów zawrzała na nowo.
W tym kontekście społeczne oczekiwania pod adresem nauki sprowadzają się nie tyle do poszukiwania prawdy, co do utrwalenia ludzkiej supremacji nad naturą. | Joanna Pijanowska
Klonowanie wymarłych gadów (tak jak każdego innego organizmu) wymagałoby dobrze zachowanej i kompletnej sekwencji DNA oraz żyjącej matki jako dawczyni komórki jajowej. DNA tymczasem ulega samoistnej degradacji. Bez mechanizmów naprawczych, jakie funkcjonują w żywych komórkach, rozkłada się szybko. Nawet w najkorzystniejszych warunkach nie może zachować trwałości dłużej niż kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy lat. W dobrze zachowanych szkieletach Homo neanderthalensis zachowały się fragmenty DNA sprzed kilkuset tysięcy lat, na tyle jednak niekompletne, że sekwencjonowanie całego genomu jest przy obecnych technologiach niemożliwe. Możliwość zachowania się w pochodzących sprzed kilkudziesięciu milionów lat skamieniałościach DNA dinozaurów w stanie nietkniętym i wystarczająco kompletnym dla klonowania należy włożyć między bajki. Równie podatny na degradację jest DNA z krwi zachowanej w przewodach pokarmowych zatopionych w bursztynie owadów, które przed milionami lat żądliły gady (ten scenariusz, przypomnijmy, był kanwą filmu Spielberga). Nawet najbardziej zaawansowane technologie, dzisiaj nie do pomyślenia, nie przyjdą tu w sukurs. Tym niemniej część opinii publicznej nadal fascynuje się przywróceniem do życia dinozaurów, pokładając nadzieje w postępie, jaki niebywale szybko dokonuje się w biologii molekularnej i inżynierii genetycznej. W tym kontekście społeczne oczekiwania pod adresem nauki sprowadzają się nie tyle do poszukiwania prawdy, co do potrzeby uzyskania narzędzia do utrwalenia ludzkiej supremacji nad światem natury.
Jurajska iluzja
W tle filmu rodzi się też pytanie o granice możliwości oswojenia dzikich zwierząt. Oswajanie, historycznie pierwszy etap udomowienia, to długotrwały proces zmierzający do eliminacji naturalnego lęku dzikich zwierząt przed człowiekiem oraz agresji wobec niego. W wyniku długotrwałej ingerencji ludzkiej, zwłaszcza poprzez manipulacje genetyczne, dobór sztuczny i przemiany w środowisku naturalnym w kolejnych pokoleniach hodowanych zwierząt utrwalały się cechy coraz bardziej odbiegające od cech wolnożyjących krewniaków – aż do wyłonienia się odrębnych gatunków, podgatunków czy ras. W minionych epokach oswajano jedynie zwierzęta gospodarczo przydatne, jednak od końca XIX w. lista gatunków, które poddawano takim zabiegom, znacząco się wydłużyła. Było to związane z powstawaniem ogrodów zoologicznych i ośrodków badawczych, a także rosnącą wśród możnych tego świata modą na posiadanie dzikich zwierząt.
Choć w ogrodach zoologicznych, przynajmniej niektórych, próbuje się dziś minimalizować wpływ bliskości ludzi na zachowania zwierząt, a więc zmniejszać ryzyko ich domestykacji, to oczywiście stała obecność publiczności, a zwłaszcza wyręczanie zwierząt z konieczności samodzielnego zdobywania pokarmu, dbałości o higienę czy poszukiwania partnera sprawiają, że tracą one umiejętności konieczne do życia na wolności. Pierwotną, najważniejszą misją ogrodów zoologicznych, było zachowanie gatunków zagrożonych ekstynkcją, z myślą o przywróceniu ich do naturalnych siedlisk. Teraz ogrody zoologiczne, delfinaria, fokaria, oceanaria są miejscami rozrywki, która często depcze prawa zwierząt i demontuje ich tożsamość, nawet jeśli treserzy nie używają przemocy fizycznej.
Jurajski świat Trevorrowa to ekosystem, w którym do wielkich gadów można się zbliżyć, można nawet dotknąć, zaś te najgroźniejsze obserwować z bezpiecznej odległości (scena z karmieniem podwodnego giganta) lub w specjalnie zaprojektowanych kapsułach odpornych na zniszczenie. Współczesne ogrody zoologiczne starają się wcielać w życie właśnie taką koncepcję obcowania ze zwierzętami. Nie łudźmy się jednak, że skoszarowane w czymś na kształt rezerwatu, w więzieniu o złagodzonych rygorach, zachowywać się one będą w sposób naturalny. Mrzonką jest również samowystarczalność jurajskiego systemu. Bez gigantycznych dostaw pokarmu z zewnątrz wielkie gady zginęłyby głodową śmiercią, podobnie jak „pensjonariusze” prawdziwych ogrodów zoologicznych. Poznanie obyczajów i naturalnych zachowań zwierząt wymaga dyskretnych odwiedzin i cierpliwych obserwacji w naturalnym środowisku ich życia. Nie wszystkie zwierzęta można zobaczyć z bliska, ale nowe technologie obrazowania pozwalają na filmowanie także i tych, które wiodą skryty tryb życia i pozostają niewidoczne dla obserwatorów. W takim kontekście można by założyć, że film – niezależnie od intencji twórców – pokazuje klęskę dzisiejszego sposobu łączenia tradycyjnego modelu ogrodu zoologicznego z parkiem rozrywki, iluzoryczności edutainment.
Te i podobne refleksje zainspirowane filmem „Jurrasic World” są jednak zagłuszone w morzu efektów specjalnych i w zawierusze szybkiej akcji; nie przypuszczam zresztą, by intencją reżysera było sprowokowanie do poszukiwań drugiego dna, czegoś poza rozrywką i zdrową dawką adrenaliny.
Film:
„Jurassic World”, reż. Colin Trevorrow, USA 2015.