Grzegorz Brzozowski: Na pierwszy rzut oka głównym tematem twojego filmu nie jest postać Roberta Mugabe, ale raczej próba przeprowadzenia reform konstytucyjnych w Zimbabwe w wykonaniu przedstawicieli reżimu i opozycji. Obaj politycy, Mangwana z ZANU-PF i Mwonzora z Ruchu na rzecz Demokratycznej Zmiany, ścierają się podczas negocjowania zmian ustrojowych w wyjątkowo trudnym momencie – po brutalnej kampanii towarzyszącej wyborom 2008 r. [1]. Pomimo intensywnych konsultacji projektu konstytucji z zimbabwiańskim społeczeństwem przez dwójkę tytułowych „demokratów”, to właśnie długowieczny prezydent tego kraju pozostaje rzeczywistym źródłem władzy. Jawi się przy tym jako bohater pełen paradoksów: zaczynał jako bojownik o niepodległość i spędził w więzieniu 11 lat, by przeistoczyć się w najstarszego obecnie tyrana współczesnej polityki i karykaturę obietnic, którymi niegdyś zarażał Zimbabwe. Jak można to wytłumaczyć?
Camilla Nielsson: Robert Mugabe nie jest głównym bohaterem filmu, ale jego obecność odczuwa się bardzo wyraźnie, chociaż pojawia się na ekranie rzadziej niż para głównych bohaterów, Mwonzora i Mangwana. Jego osobowość przenika poniekąd cały film, jest wszechobecna. Niemądra byłaby próba znalezienia ostatecznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego polityczna kariera Mugabe potoczyła się tak, jak zauważyłeś: od bojownika o wolność do jednego z najbardziej ikonicznych dyktatorów. Prawdą jest, że za czasów kolonialnych przez 11 lat był więźniem politycznym, nie pozwolono mu nawet wziąć udziału w pogrzebie syna. Ale czy można temu doświadczeniu przypisać winę za jego obecny sposób rządzenia?
Przyjrzyjmy się postaci Nelsona Mandeli, który spędził w więzieniu więcej czasu niż Mugabe, po czym wyszedł, spełnił swoje zadanie i mądrze ustąpił ze sceny politycznej we właściwym czasie. Mugabe mógłby pozostawić po sobie podobne dziedzictwo, ale dokonał zdecydowanie odmiennych wyborów. Chociaż pochodzili z sąsiadujących krajów i brali udział w tej samej walce, nigdy nie byli dobrymi przyjaciółmi. Kiedy Mandela pojawił się na arenie międzynarodowej, określał ich relację w dość poetycki sposób. Twierdził, że „Mugabe był gwiazdą, dopóki nie wzeszło słońce”, a za słońce uważał oczywiście siebie.
Jak to możliwe, że Mugabe zachowuje w społeczeństwie pewien rodzaj charyzmy? Czy może rację ma Peter Godwin, który twierdzi w swoim reportażu o przemocy politycznej z 2008 r., że jego reżim jest oparty wyłącznie na strachu?
Dyktatura Mugabego jest niezwykle subtelna, nie przypomina w niczym Libii Kadafiego czy Iraku za rządów Saddama Husseina. Przywodzi na myśl raczej freudowską figurę patriarchalnego ojca przy kuchennym stole: Mugabe potrzebuje tylko poprawić okulary, aby wszyscy się zamknęli i zaczęli grzecznie jeść. O Billu Clintonie mówi się, że kiedy wejdzie do pokoju, to nawet jeśli go nie zobaczysz, wyczujesz jego obecność. W przypadku Mugabego ta charyzma jest nawet silniejsza. W moim filmie jest fragment, kiedy prezydent wkracza na scenę w pomieszczeniu zapełnionym przez 1,5 tysiąca rozgadanych ludzi, przy dźwiękach orkiestry dętej. Nie montowaliśmy dźwięku, wyraźnie można usłyszeć, że gdy tylko Mugabe stawia pierwsze kroki na scenie, poziom hałasu spada do takiego poziomu, że można usłyszeć skrzypienie jego skórzanych butów.
Ponadto Mugabe wyraża się w niezwykle wyrafinowany retorycznie sposób. Jeśli popatrzysz na tego 91-latka, przemawiającego płynnie przez 1,5 godziny bez jakiegokolwiek scenariusza, zaczynasz rozumieć, że jedną z jego mocnych stron jest świetna umiejętność opowiadania historii.
Czy na Zachodzie spoczywa według ciebie jakiś rodzaj odpowiedzialności za jego trwanie u władzy?
Uważam, że Zachód jest w ogromnym stopniu odpowiedzialny za kryzys w Zimbabwe. Również pod względem moralnym, ponieważ wspierał Mugabe pomimo tego, że doprowadził on w latach 80. do śmierci tysięcy przedstawicieli plemienia Ndebele, masakry określanej mianem Gukurahundi. Królowa Elżbieta II przyznała mu honorowy tytuł Rycerza Imperium Brytyjskiego już po tych wydarzeniach. Sądzę, że również sąsiednie kraje afrykańskie, wliczając RPA, zawiodły mieszkańców Zimbabwe, gdy nie stwierdziły w pewnym momencie: wystarczy!
Jeśli chodzi o konstytucję, nadal wisi nad nią cień czasów kolonialnych. Pierwsza konstytucja, którą otrzymało w 1980 r. nowo utworzone Zimbabwe, stanowiła raczej rodzaj rozejmu wynegocjowanego między brytyjskimi kolonizatorami oraz grupą bojowników, w tym Mugabe. Jedną z głównych spraw, w których nie mogli uzyskać kompromisu, była kwestia prawa do ziemi. Biali stanowili w kraju mniejszość, ale posiadali ponad 90 proc. gruntów. Brytyjscy delegaci negocujujący nową, postkolonialną ustawę zasadniczą, byli, jak sądzę, bardzo przebiegli. Stwierdzili: „Oczywiście, możecie odzyskać swoją ziemię, ale zajmujemy się teraz raczej traktatem pokojowym niż rzeczywistą konstytucją. Kwestią ziemi zajmiemy się później”. Nawet jeśli Mugabe wiedział, że nie jest to dobra sytuacja, nie miał wówczas wyboru. Bojownicy mogli albo zdobyć wolność polityczną z ograniczonym prawem do ziemi, albo nie zyskać jej w ogóle.
Rząd brytyjski obiecał wspierać reformę rolną po dziesięcioletniej fazie przygotowawczej, która miała zapewnić bardziej sprawiedliwą redystrybucję ziemi opartą na zasadzie dobrowolności sprzedaży/kupna. Wobec tego za każdym razem, gdy biały farmer chciał odejść na emeryturę lub decydował się sprzedać swoją farmę, rząd brytyjski miał wspomóc wykup tej ziemi od rolnika, jej konfiskatę lub wypłatę zadośćuczynienia, po czym oddać ją Zimbabwiańczykom. Kiedy po upływie dekady Mugabe przypomniał o tej umowie rządowi brytyjskiemu, ten miał już inny skład i nie udzielił mu odpowiedzi. Na początku prezydent Zimbabwe zachowywał wielką cierpliwość i próbował dotrzeć do brytyjskiego rządu drogą dyplomatyczną, został jednak zignorowany. W tym samym czasie znajdował się pod ogromną presją ze strony własnego społeczeństwa, które wzywało: „Chcemy odzyskać naszą ziemię teraz! Możemy mieć prawo głosu i własną flagę czy hymn narodowy, ale bez niej nie jesteśmy wolni!”. To właśnie ta presja stoi za wypędzaniem białych farmerów z Zimbabwe. Uważam, że wspólnota międzynarodowa, zwłaszcza Wielka Brytania, w ogromnym stopniu uciekła od wzięcia odpowiedzialności za bałagan, który pozostawił kolonializm.
Jaka jest według ciebie obecna postawa Zachodu wobec Zimbabwe?
W ciągu ostatnich 10–15 lat zachodni przywódcy, włączając w to prezydentów Stanów Zjednoczonych, krytykowali brak demokracji w Zimbabwe. Wysuwanie takiej krytyki to jednak zadanie trudne i pozbawione legitymizacji dla ludzi pokroju George’a W. Busha, który sprawował urząd w czasach brutalnych wyborów prezydenckich w 2008 r. Mieszkańcy Zimbabwe doskonale wiedzą bowiem o kontrowersjach związanych z przebiegiem wyborów amerykańskich w 2000 r., nawet jeśli sami Amerykanie zdają się o nich zapominać. Karkołomne jest forsowanie ideału demokratycznych wyborów przez jedną z największych światowych potęg w sytuacji, w której ma ona problemy na własnym podwórku. Mugabe był bardzo przebiegły, gdy stwierdził: „Kim jesteście, aby uczyć nas demokracji?”.
Skoro nawet wielcy gracze międzynarodowej polityki nie mają wystarczającej mocy lub woli politycznej, by znaleźć jakieś rozwiązanie dla Zimbabwe, to skąd nadzieja, że film dokumentalny, zrealizowany przez osobę z zewnątrz, może cokolwiek zmienić?
Z Zimbabwe dociera na Zachód niewiele informacji i najczęściej są one bardzo ogólnikowe – zarówno ze względu na zakaz działania mediów zagranicznych, jak i brak zasobów finansowych wewnątrz kraju, umożliwiających robienie takich filmów. To między innymi właśnie dlatego poświęca się na forum międzynarodowym tak niewiele uwagi kryzysowi politycznemu w tym państwie.
Film mógłby tymczasem otworzyć – być może – nowy kanał komunikacji. Sądzę, że idealną sytuacją byłoby oczywiście, gdyby nakręcił go Zimbabwiańczyk. Ale kiedy zastanawialiśmy się nad tym rozwiązaniem podczas przygotowywania pierwszej dokumentacji, zrozumiałam, że polityka w Zimbabwe jest do tego stopnia spolaryzowana, że ciężko jest tam komukolwiek zrealizować wyważony film ukazujący uczciwie obie strony stołu negocjacyjnego.
Podjęłaś się zatem – jako osoba z zewnątrz – karkołomnego zadania: uważnej obserwacji przedstawicieli dwóch zaciekle zwalczających się partii. Trudno sobie wyobrazić podobną bliskość obserwacji w jakimkolwiek kontekście demokratycznym na Zachodzie, gdzie politycy wydają się znacznie bardziej świadomi swojego medialnego wizerunku. W jaki sposób udało ci się przełamać ich wizerunkowe fasady?
Przyznam, że nie wiem, czy którykolwiek zachodni rząd pozwoliłby mi kiedykolwiek na taki rodzaj dostępu. Przypuszczam też, że gdybyśmy kiedykolwiek mieli pisać nową konstytucję Danii, z której pochodzę, i pojawiłaby się tam zimbabwiańska ekipa filmowa wyrażająca chęć udokumentowania tego procesu, nie ułatwilibyśmy jej tego. A mój kraj podobno przewodzi na froncie walki o wolność słowa.
Oczywiście z początku wszyscy byli nieco speszeni moją obecnością. Jestem jednak bardziej antropologiem, który przygląda się rzeczywistości zamiast forsować swoją dziennikarską wizję; dzięki temu ludzie łatwiej zrzucają pancerz. Reprezentujący opozycję Mwonzora opisał kiedyś naszą relację jako „odwrócony syndrom sztokholmski”. Z początku bohaterowie byli nieco onieśmieleni kamerą, ale później, gdy poczuli, że mogą mi zaufać, stałam się swego rodzaju neutralnym świadkiem tego procesu i mogłam skupić się w równym stopniu na obu stronach politycznego podziału.
Ponadto podczas pracy nad konstytucją obaj bohaterowie znaleźli się pod rosnącą presją i w pewnym momencie mieli przeciw sobie wszystkich: Mugabego, liderów innych partii, własnych kolegów oraz ludność, która niecierpliwiła się tym, jak długo trwał ten proces. Jeśli ktoś po prostu cicho przebywa z nimi i nie zwiększa tej presji, otrzymuje od nich przestrzeń, dzięki której może się do nich zbliżyć.
Jak udało ci się zachować równowagę w obserwacji politycznych oponentów, choć twoje sympatie bliższe były zapewne jednej ze stron?
Kiedy przygotowywałam ten film, wiele czytałam o walce o wyzwolenie, czytałam manifest ZANU-PF oraz świadectwa ambicji Mugabe u zarania czasów postkolonialnych. Miałam wrażenie, że te intencje były z założenia dobre. Jednak w którymś momencie dawni wyzwoliciele zeszli z kursu, a ich ideały zbankrutowały.
Ryzyko, jakie ponosi człowiek z zewnątrz, gdy pracuje nad filmem w równie spolaryzowanym społeczeństwie, jest takie: jeśli zrobisz film czerwony, niebiescy uznają cię za idiotę; jeśli powstanie film niebieski, zrobią to czerwoni. A jeśli zrobię film fioletowy, nikomu się nie spodoba. Mnóstwo czasu zajęło mi wypracowanie równowagi. Kiedy kręciliśmy, upewniałam się, że spędzamy z obydwoma bohaterami równą ilość czasu. Przed premierą na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Kopenhadze, CPH:DOX, zaprosiłam obu bohaterów do siebie. Weszli do montażowni i wyświetliłam im film. Obaj go zaakceptowali.
Czy film pokazywano w Zimbabwe?
Tak, w lutym tego roku zorganizowaliśmy pokaz w księgarniokawiarni w Harare, zaprosiliśmy około 400 gości: bohaterów z rodzinami, wszystkich ludzi zaangażowanych w pracę nad filmem, liderów społeczeństwa obywatelskiego, przedstawicieli prasy krajowej i prywatnej. Nadal staramy się o dalszą dystrybucję w Zimbabwe, jako że film musi przejść przez ich cenzurę.
Jakie były do tej pory reakcje na niego ze strony polityków?
Na razie nie było żadnych, o których bym wiedziała.
Twój film 1 lipca będzie pokazywany w Europejskim Parlamencie. Czego Europejczycy mogą nauczyć się na przykładzie Zimbabwe o własnych ustrojach demokratycznych?
Nauczyłam się wiele o mechanizmach władzy totalnej oraz o tym, jak ciężko jest dokonać jej realnej zmiany. Mam nadzieję, że odbiorcy mojego filmu wyciągną z niego przesłanie, że nasze demokracje są niezwykle kruche i musimy nieustannie dokładać starań, by je zachować. Nawet nieznaczne naruszenie demokratycznych zasad oznacza ostatecznie ogromne zniszczenia. Można tu zbudować porównanie z ciążą: tak jak nie można być w niej tylko w pewnym stopniu, tak samo nie można być tylko cząstkowo demokratą. Mugabe używa strachu jako narzędzia kontroli, ale uważam, że zachodnie rządy również się do niego odwołują, choć w bardzo odmienny sposób. Ataki 11 września zostały spożytkowane przez wojenną propagandę, aby wzbudzić strach nie tylko przed radykalnym islamem, lecz także muzułmanami w ogóle. Uważam, że kiedy sami nie wcielamy w rzeczywistości naszych demokratycznych zasad, trudno jest nam uzurpować sobie jakiekolwiek prawo do wywierania wpływu na stan nowych demokracji w Afryce.
Czy pamiętasz określoną sytuację podczas pracy nad filmem, gdy sama musiałaś zmierzyć się ze strachem?
Zdarzyło się to wiele razy, chociażby podczas dokumentowania publicznych konsultacji projektu konstytucji, kiedy ludność zaczęła atakować polityka ZANU-PF Mangwanę i ledwo udało nam się uciec jego samochodem. Młodzi członkowie jego własnej partii rzucali kamieniami w samochód i grozili pobiciem, co zupełnie go zszokowało. Przypominało to trochę sytuację, gdy byłbyś na pokładzie samolotu, w którym coś zaczęłoby się psuć. Kiedy załoga zaczyna wyglądać na przerażoną, wiesz, że rzeczy mają się naprawdę źle!
W jaki zatem sposób opozycja w Zimbabwe potrafiła poradzić sobie z polityką strachu?
Wydaje mi się, że wielu przedstawicieli opozycji bardzo często boi się reżimu. Jednakże zimbabwiańska opozycja tworzona jest przez niezwykle wytrwałych ludzi, którzy potrafią się świetnie zorganizować i działać mimo bardzo ograniczonych zasobów. Główną zasadą opozycji jest unikanie przemocy. Wydaje mi się, że kiedy raz już zdobędzie się władzę dzięki fizycznej agresji, pozostaje to w politycznym DNA – to stało się udziałem prezydenckiej partii ZANU-PF. Jak ujął to w pewnym momencie Mwonzora, bohater mojego filmu, reprezentant opozycji: „Jeśli kopnie cię osioł, a ty odpowiesz mu kopniakiem, ludzie zaczną myśleć, że też jesteś osłem”. To niezwykle ważne, byśmy sami nie przyjmowali kultury przemocy.
Przypisy:
[1] W 2008 r., w atmosferze nasilonych represji wobec opozycji, Mugabe został ponownie wybrany na prezydenta, podczas gdy jego główny konkurent, przedstawiciel Ruchu na rzecz Demokratycznej Zmiany Morgan Tsvangirai, musiał ostatecznie szukać schronienia w holenderskiej ambasadzie.