1 lipca, jak co roku, tłum Hongkończyków przeszedł ulicami swego państwa-miasta, upamiętniając osiemnastą już rocznicę przekazania Hongkongu Chinom. Środowa demonstracja była jednak inna niż zwykle. Po raz pierwszy od wielu lat nie wzięły w niej udziału setki tysięcy ludzi (w ubiegłym roku było ich prawie pół miliona), ale według organizatorów kilkadziesiąt tysięcy lub – zdaniem policji – niecałe 20 tys. demonstrujących.
Przyczyną mizernej frekwencji zapewne nie był obezwładniający upał odbierający ochotę na aktywność na świeżym powietrzu. Hongkończykom nie straszny skwar, doświadczają go w końcu przez większą część roku, przyczyną jest raczej polityczne zmęczenie oraz coraz powszechniejszy brak nadziei i optymistycznej wizji przyszłości. „Parasolkowa rewolucja” – ubiegłoroczny wielotygodniowy protest, mimo niezwykłego zaangażowania mieszkańców, zwłaszcza młodych, zakończył się porażką demonstrujących. Nie powiodła się próba wymuszenia zmian w prawie wyborczym, dzięki którym najwyższy urzędnik – szef egzekutywy – byłby wybierany w wyborach bezpośrednich i spośród dowolnych kandydatów. Zdaniem władz w Pekinie wybór spośród trzech zatwierdzonych wcześniej przez nie startujących już jest wyjątkowym przywilejem, a domaganie się jeszcze większych ustępstw jest po prostu nie na miejscu. Władze nie ustąpiły nawet o piędź, a protesty po jakimś czasie samoistnie wygasły. Ale mimo że z ulic zniknęły barykady i śpiwory, to do miasta nie powrócił spokój, a tym bardziej optymizm.
Im więcej czasu mija od „powrotu” miasta pod panowanie ChRL, tym większe rozczarowanie i rozgoryczenie, nie tylko wśród Hongkończyków, ale i mieszkańców kontynentu. Pierwsi czują się zdominowani i stłamszeni przez drugich, drudzy oskarżają pierwszych o niewdzięczność i nieuzasadnione poczucie wyższości. Konflikt pomiędzy nacjami (etnicznie obie należą do Hanów, ale powszechne jest poczucie odmienności) cały czas podsyca zalew chińskich turystów. Klaustrofobicznie zatłoczony Hongkong (6,5 tys. osób na km2, dla porównania: w Polsce to 123 osoby na km2) nie jest fizycznie w stanie gościć dodatkowo dziesiątek milionów turystów. Nie wytrzymuje metro, chodniki, szpitale, szkoły (dzieci z Shenzhenu codziennie przekraczają granicę, chcąc dojechać do hongkońskich szkół). Na ulicach i w środkach transportu wybuchają kłótnie i bójki, na co spory wpływ mają niewyszukane maniery chińskich turystów zakupowych. Pragnąc uspokoić nastroje i zmniejszyć liczbę zapalnych punktów, Pekin zaczął hamować napływ swoich obywateli do miasta. Wprowadzono na przykład zakaz przewożenia przez granicę więcej niż dwóch puszek mleka w proszku (po skandalu ze skażonym mlekiem w 2008 r. Chińczycy wykupują żywność dla niemowląt z całego świata, nawet nasze Bebiko sprzedawane jest w Chinach i kosztuje kilka razy więcej niż w Polsce), postawiono też tamę „mrówkom” kursującym wahadłowo przez granicę, wprowadzając zakaz przekraczania granicy częściej niż raz w tygodniu dla mieszkańców rejonów przygranicznych. Takie działania, choć niewątpliwie słuszne i podejmowane w dobrej wierze, nie są jednak w stanie w krótkim czasie poprawić zaognionych relacji.
Władze Chin też zresztą mają powody do irytacji. Dwa tygodnie temu hongkońska legislatywa zawetowała wprowadzenie nowego prawa wyborczego. Co dalej? Na razie nie wiadomo, choć wątpliwe, by Pekin poszedł na ustępstwa. W ostrym tonie wypowiedział się szef egzekutywy, Leung Chun-ying, oceniając „parasolkową rewolucję” jako „poważne zagrożenie dla porządku społecznego i rządów prawa”. Ostrzegł także, że rozwój miasta może doznać uszczerbku, jeśli demokratyczna opozycja w zgromadzeniu narodowym dalej będzie blokować inicjatywy ustawodawcze rządu.
Wydaje się, że opozycja działa na oślep i nie ma długoterminowego planu. Odrzucenie nowego prawa wyborczego trudno uznać za szczególnie korzystne, ponieważ wciąż będzie obowiązywać stare, w którym czynne prawo wyborcze ma jedynie grupka elektorów. Wygląda na to, że i chińskie władze zastanawiają się, co począć z krnąbrnym terytorium, które, mimo upływu niemal dwóch dekad, zamiast wtapiać się w wielką macierz, zdaje się coraz bardziej od niej mentalnie oddalać. Opublikowane kilka dni wcześniej przez Uniwersytet Hongkoński dane z badania opinii publicznej pokazały, że aż 56 proc. respondentów nie jest dumnych z posiadania narodowości chińskiej, a w grupie wiekowej 18–29 lat, odsetek ten wynosi aż 78 proc.
Pekin przegrał walkę o młodzież. I wątpliwe, czy będzie w stanie odzyskać jej sympatię.