Od kilku lat ludziom zainteresowanym prodemokratycznymi przemianami w Birmie, kraju w Azji Południowo-Wschodniej, towarzyszyła nadzieja. Nadzieja, że po latach autorytarnych i brutalnych rządów junty wojskowej to, co zostało zapoczątkowane zwolnieniem z aresztu domowego laureatki Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi w 2010 r., będzie prowadziło ten kraj ku demokratycznej transformacji. Dzisiaj, po ostatnich decyzjach birmańskiego parlamentu, wypada już tylko powiedzieć – nadzieja umiera ostatnia.
Birma, nazwana „Mjanmą” przez rządzących nią kilkadziesiąt lat generałów, przygotowuje się do jesiennych wyborów parlamentarnych. W ostatnich dniach czerwca parlament tego kraju podjął decyzję, by jednocześnie przeprowadzić referendum dotyczące zmian w konstytucji. Konstytucji, która została przyjęta w referendum w 2008 r. i w zgodnej opinii ekspertów konserwowała jedynie władzę wojskowych, którzy właśnie w tym czasie zmieniali mundury na cywilne ubrania. Nie brakowało także doniesień, że zostało ono najzwyczajniej w świecie sfałszowane.
Konstytucja z roku 2008 utrwalała władzę wojskowych, ponieważ zgodnie z jej zapisami 25 proc. miejsc w birmańskim parlamencie zarezerwowanych jest dla przedstawicieli armii. 3/4 mandatów miało pochodzić z wyborów. Jednocześnie jednak wszelkie istotne zmiany o charakterze konstytucyjnym wymagały większości 75 proc głosów. Teoretycznie zatem armia mogła się liczyć z przeprowadzeniem zmian konstytucyjnych, ale tylko teoretycznie, bowiem trudno o sformowanie w takim kraju jak Birma 75 proc. opozycji wobec wszechwładnego wojska. Tym bardziej, że na miejscowej scenie politycznej istnieją ugrupowania, obecne także w parlamencie, które są jedynie marionetkami w rękach wojskowych.
Uchwalona 7 lat temu konstytucja zawiera między innymi punkty, które nie pozwalają niekwestionowanej przywódczyni opozycji, pani Aung San Suu Kyi, na kandydowanie w wyborach prezydenckich. Nie może ona w nich kandydować, bowiem prawo do ubiegania się o fotel prezydencki mają jedynie ci obywatele Birmy, których żaden z członków rodziny nie posiada obcego obywatelstwa. Synowie Suu Kyi mają paszporty brytyjskie, podobnie jak miał taki paszport jej zmarły w roku 1999 mąż.
Krytycy birmańskiej konstytucji wyraźnie powiadają, że punkt ustawy zasadniczej, o którym mowa, został wprowadzony w roku 2008 jedynie po to, by uniemożliwić start w wyborach prezydenckich laureatce Pokojowej Nagrody Nobla. Kiedy w 2013 r. pytałem Aung San Suu Kyi o jej plany polityczne odpowiedziała mi bez wahania: „Wie pan doskonale, bo mówiłam o tym wielokrotnie, że chcę być prezydentem Birmy. Stworzy to naszej partii – Narodowej Lidze na Rzecz Demokracji – możliwość realizowania zasad, w które wierzymy, i polityki, którą chcemy prowadzić”.
Co przyniosły ostatnie decyzje birmańskiego parlamentu w sprawie przeprowadzenia kolejnego referendum konstytucyjnego? Czy punkty, które blokują prodemokratyczne przemiany i nie pozwalają na rzeczywiste reformowanie birmańskiej sceny politycznej, zostaną nie tylko poddane pod głosowanie, ale i mają szanse na wyrzucenie ich z tekstu ustawy zasadniczej?
Odpowiedź jest jednoznaczna – nie. Przynajmniej na razie takiej możliwości birmańscy parlamentarzyści nie przewidują. Z kilkunastu pytań, które miałyby się znaleźć w referendum na temat zmian konstytucyjnych, ostało się tylko jedno. W tekście ustawy zasadniczej wprowadzono bowiem jedynie poprawkę, wedle której przyszły prezydent ma mieć wiedzę nie na temat „wojskowości”, ale na temat „obronności” kraju. I to właśnie tę poprawkę mają zatwierdzić lub odrzucić w jesiennym referendum mieszkańcy Birmy. Nie ulega wątpliwości, że parlament, w którym większość mają nadal zwolennicy armii, nie chciał przeprowadzenia referendum, które mogłoby w zasadniczy sposób zmienić układ polityczny panujący obecnie w Birmie. Układ ten to nadal dominujący wpływ wojskowych na rozwój wydarzeń politycznych i społecznych w tym kraju. Może nieco mniej widoczny oraz mniej brutalny, ubrany w nie w mundur, ale w garnitur.
Odpowiedzią na czerwcowe decyzje parlamentu były demonstracje studentów i przedstawicieli elit intelektualnych kraju, do których doszło z początkiem lipca w Rangunie. Demonstranci żądali wprowadzenia takich poprawek do konstytucji, w wyniku których rola armii w kierowaniu krajem uległaby ograniczeniu, a restrykcje związane z kandydowaniem na urząd prezydencki zostały rozluźnione. W porównaniu z masowymi ruchami prodemokratycznymi sprzed lat manifestacje były znacznie mniej liczne. Brało w nich udział od dwustu do trzystu osób. Tym razem policja zachowywała się wstrzemięźliwie i nie rozpędziła demonstrantów tak, jak to miało miejsce przy poprzednich wystąpieniach studenckich w Rangunie. Czy to znak, że można sprzeciwiać się władzom?
Raczej nie. Obecne władzy Birmy stosują bowiem politykę zezwalania na reglamentowany sprzeciw. Taki sprzeciw, który nie zagrozi ich rządom. Kiedy jednak dochodzi do masowych protestów, potrafią nadal sięgać po brutalne metody znane od lat. Jednocześnie jednak nie chcą ich eksponować, bo mogłoby to zagrozić kontaktom zewnętrznym Birmy. A te są krajowi potrzebne do modernizacji gospodarki i ekonomii.
Władze birmańskie wiedzą, że o wpływy w Birmie trwa swoisty wyścig pomiędzy szeroko rozumianym światem Zachodu i Chinami. Współpraca z Zachodem wymaga przestrzegania pewnych reguł w rządzeniu krajem – reguł o charakterze demokratycznym. Ich ciągłe łamanie mogłoby narazić na szwank współpracę. Ale wiedząc o owej rywalizacji pomiędzy Zachodem i Chinami, mają jednocześnie świadomość, że świat Zachodu gotów jest pójść na pewne kompromisy. Izolacja Birmy przez świat zachodni ze względu na brak przestrzegania reguł demokracji pozwoliłaby Chinom na trwałe odzyskanie terytorium, które przez ostatnich kilkadziesiąt lat było przez Pekin traktowane jako swoisty chiński protektorat. Tego Zachód chce uniknąć, a byli generałowie doskonale o tym wiedzą. Dlatego są przekonani, że Zachód wiele im wybaczy, a oni sami nie muszą liczyć się z regułami demokracji.