Áron (Áron Ferenczik) ma 29 lat i właśnie skończył studia. Urzędnik rejestruje go w bazie osób szukających pracy, momentalnie jednak znajduje stanowisko doskonale pasujące do kwalifikacji absolwenta Wydziału Teorii i Historii Filmu – wprowadzanie danych. Oznacza to zatrudnienie w międzynarodowej firmie, u strategicznego partnera oczekującego szybkiego transferu siły roboczej. Wymagane cechy to odporność na stres, zdolności komunikacyjne i nastawienie na wyniki, ale możliwości, które oferuje korporacja, są nieograniczone. Nie nęcą one jednak Árona, który bez słowa wychodzi z pośredniaka. „Dlaczego?” – zapytacie. „Czyż nie ma w tym nic dziwnego, wręcz niepojętego?”. Owszem, „JEST coś dziwnego i niewytłumaczalnego” – tak właśnie w dosłownym tłumaczeniu brzmi tytuł debiutanckiego filmu Gábora Reisza, który po sukcesach na 32. Festiwalu Filmowym w Turynie (gdzie zdobył m.in. Nagrodę Specjalną Jury oraz Nagrodę Publiczności) i rok po swojej węgierskiej premierze trafia do polskich kin.
Niedojrzałość w wersji środkowoeuropejskiej
Historia snującego się po Budapeszcie chłopaka, porzuconego przez dziewczynę, jednocześnie upupianego i wypychanego z gniazda przez nadgorliwych rodziców, na których garnuszku żyje, to wręcz klasyk nurtu koncentrującego się na napięciu pomiędzy dojrzałością i jej odrzuceniem, pragnieniu, by w życie wkroczyć na własnych zasadach, paraliżowanym jednak przez jakąś nieodpartą niemoc. Ponieważ sam się do tego nie kwapi, matka pisze mu CV i wysyła do koleżanki z kadr. „Oh, Boy!” – chciałoby się rzec do Árona. „Ależ z ciebie Frances Ha!”. Czyżby Węgrzy doczekali się swego własnego filmu mumblecore? [1]
Podobnie jak bohaterka serialu „Dziewczyny” Leny Dunham Áron planuje napisać książkę. Jest sobota, pojutrze poniedziałek, w poniedziałek zacznie. Naprawdę. Na razie jednak spotyka się z kumplami. Niby pracują, niby w międzynarodowych środowiskach, ale kiedy przychodzi zapłacić rachunek za kilka piw, jakoś tak zbyt skrupulatnie odliczają każdego forinta. Witamy na Węgrzech, moglibyśmy powiedzieć, gdyby tylko nie przypominało nam to tak bardzo sytuacji w Polsce. Balowanie z przyjaciółmi kończy się porannym kacem, spotęgowanym prze nieoczekiwane odkrycie – na nazwisko chłopaka zarezerwowany został dość kosztowny bilet do Lizbony. Ale skoro nic go w ojczyźnie nie trzyma (koledzy twierdzą, że jedyny powód, by zostać, to Túró Rudi, mrożony batonik z twarogu i czekolady), a wizja lepszego jutra wydaje się tak samo realna jak perspektywa legalizacji małżeństw jednopłciowych przez rząd Viktóra Orbána, może warto dać się ponieść i ruszyć w świat?
Młodych Węgrów portret własny
Reisz kreśli portret swojej generacji dość grubą kreską i nie odkrywa przy tym Ameryki; nie taki zresztą wydawał się być jego zamiar. W jednym z wywiadów młody reżyser przyznał, że powodem, dla którego zdecydował się na taki temat, było to, że w jego rodzimej kinematografii brakowało w ostatnich latach postaci reprezentujących pokolenie współczesnych trzydziestolatków, z którymi w choć minimalnym stopniu mógłby się utożsamić. Zapewne dlatego „Sens życia…” może się na pierwszy rzut oka wydawać przeniesieniem na węgierski grunt tego, co znamy już ze wspomnianych wyżej produkcji jego zachodnich kolegów po fachu. A jednak to z pozoru mało odkrywcze brodzenie w swojskim bagienku ma w sobie całkiem sporo uroku i młodzieńczej świeżości.
Reisz cieszy jak dziecko, któremu pozwolono włożyć kalosze i poskakać trochę w brudnej kałuży. | Katarzyna Pochmara-Balcer
To, że tematem swojego dyplomowego filmu węgierski reżyser (występujący tu także w roli scenarzysty, operatora i autora muzyki) uczynił własną rzeczywistość, sprawia, że „Sens życia oraz jego brak” to pieśń nieco sztubacka, pozbawiona jednak fałszywych nut. Obok nieprzystosowanego do życia humanisty i jego narzekających na własne narzekanie przyjaciół spotykamy tu również sfrustrowanego nauczyciela geografii, żywcem wyjętego z „Dnia świra”. Reisz opowiada o sobie, jednak wyraźnie widać, z jak dużym dystansem do tego „siebie” podchodzi. Wpisując się w ogólnoeuropejski lament młodych oszukanych/przegranych/oburzonych (niepotrzebne skreślić), jednocześnie pozostaje na zewnątrz: jako stronniczy i przede wszystkim sarkastyczny obserwator.
Beztroski, orzeźwiający ton jest u Reisza także konsekwencją gry, którą podejmuje z filmową konwencją: swobodnie wplata w swoją opowieść sceny musicalowe, pseudodokumentalne czy po prostu nieco surrealistyczne – jak choćby ta, w której Áron obwieszcza rodzicom, że nie zamierza zwracać biletu do Lizbony. Podczas gdy ci zaczynają się kłócić o los swojej niezbyt udanej latorośli, chłopak chwyta leżący na dywanie kabel. Wędrując jego tropem, przemierza miasto w towarzystwie skonfliktowanych głosów, aż w końcu dociera do swojego mieszkania. Tam wyjmuje wtyczkę z gniazdka. Głosy cichną. Pępowina została przecięta.
Miasto moje, a w nim…
Jednym z bohaterów filmu Reisza jest niewątpliwie także Budapeszt. Miastu, którego mieszkańcy wszystkie pozostałe części kraju uznają za prowincję, daleko jednak do malowniczości znanej z pocztówek i turystycznych folderów. Budapeszt „Sensu życia…” to świat znanych jedynie autochtonom knajp, ciasnych ulic Pesztu i spotykanych na każdym kroku kontrolerów. Okazuje się bowiem, że od czasu głośnego filmu „Kontrolerzy” (2003) Antala Nimróda nie sposób już portretować miasta, nie uwzględniwszy tych rzucających się w oczy postaci. W „Czardaszu z mangalicą” Krzysztof Varga pisał: „[…] a czy ktoś umie sobie wyobrazić Budapeszt bez tych smętnych, zmęczonych grupek kanarów w granatowych mundurkach i z czerwonymi czy niebieskimi opaskami, stojących dzień w dzień przy schodach ruchomych wiodących na perony metra?” [2]. Varga także opiewa ten rys miasta, który tak bardzo rzuca się w oczy w filmie Reisza – Budapeszt, miasto opierające się „zmechanizowanej nowoczesności”, to miejsce, gdzie biletu miesięcznego nie zakoduje się w stojącym na przystanku automacie; gdyby było inaczej, cóż by się stało z legionami pracowników ze szpetnych budek, którzy pieczołowicie wypisują ważność biletu na tradycyjnych, prostokątnych kartonikach [3]. Ale tylko w takim świecie, pełnym swoistego realizmu magicznego, możliwe jest to, co przydarza się Áronowi: odnalezienie zgubionego w dzieciństwie misia czy rozwiązanie rebusu, który taki właśnie smutny pan z budki zapisał dla niego na małej karteczce.
Jeszcze do niedawna miłośnicy węgierskiego kina nie byli rozpieszczani nadmiarem propozycji ze strony swoich bratanków. W 2012 r. podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego wyświetlano obraz „Węgry 2011”, zbiór filmowych nowel jedenastu reżyserów, zaproszonych do nieodpłatnego projektu przez znanego na całym świecie Bélę Tarra. W czasie gdy węgierski rząd przejął kontrolę nad tamtejszą kinematografią i cofnął dofinansowania wielu ambitnym filmom, twórcy zdecydowali się w taki właśnie sposób zamanifestować swój sprzeciw wobec przyjętej polityki kulturalnej. Dziś widać, że węgierskie kino rośnie w siłę. Po canneńskim sukcesie „Białego Boga” Kornéla Mundruczó i nagrodzonym w konkursie głównym w Karlowych Warach „Dużym zeszycie” Jánosa Szásza przyszła kolej na laury (Grand Prix, Nagroda FIPRESCI oraz Nagroda im. Francios Chalais na Festiwalu w Cannes) dla „Syna Szawła” László Nemesa.
Gábor Reisz, wszechstronny trzydziestopięciolatek, któremu przy minimalnych nakładach finansowych udało się nakręcić niebanalny i cieszący się dużym uznaniem film, jest na początku swojej drogi. Ale z jakichś dziwnych i niedających się wytłumaczyć powodów droga ta zapowiada się całkiem obiecująco.
Przypisy:
[1] Tym ukutym przez Erica Masunage terminem określa się niskobudżetowe, półamatorskie produkcje opowiadające o życiu współczesnych zblazowanych trzydziestolatków. Jednak kwestia przynależności konkretnych filmów do tego nurtu jest tak samo rozmyta jak plany życiowe bohaterów, których przedstawiają. Za czołowych reżyserów tworzących w duchu mumblecore uznaje się zazwyczaj Andrew Bujalskiego, Joego Swanberga oraz braci Duplass.
[2] Krzysztof Varga, „Czardasz z mangalicą”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s. 30.
[3] Tamże, s. 30.
Film:
„Sens życia oraz jego brak”, reż. Gábor Reisz, Węgry 2014.
[yt]d3FKWC5PLHs[/yt]