Jasny dzień czerwcowy. Słońce. Koniec czerwca.
Lecz chłód wdziera się we wszystkie kąty,
przez okna, które zostawiamy otwarte
z przyzwyczajenia, choć w środku jest zimno.
Ogarnia drzewa wstrząsane dygotem liści
szepczących słowa w odległej mowie.
(„Głosy”)
Dzień podobny do dzisiejszego – ciemna zieleń pełnego lata i zapowiedź burzy. Wiersz wrażliwy na wahania pogody, zaczyna się od obserwacji zjawisk, które w umiarkowanym klimacie bywają subtelne jak odcienie szarości. Dostarczają tematu do nieznaczących rozmów. Barometr dyktuje wewnętrzne humory, meteorologię uznajemy za winowajcę i sojusznika: „Jedynie owad może / przystosować się do tych ciągłych zmian” („Ruch”). Poezja, jak delikatna roślina, kiełkuje na ledwie stopniałym śniegu pomimo nagłych przymrozków.
Czy wiersz oddziela się od piszącej ręki, ciała i głosu, od miejsca swojego powstania? Mamy przed sobą wybór katalońskiego poety, który od lat mieszka i pracuje w Krakowie. Wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim, przekłada z polskiego i słoweńskiego na kataloński i hiszpański między innymi Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta, Adama Zagajewskiego. „Rodzę się z tego zlewania się języków, / miast, rzek, ulic, granic” („Zimna rtęć”). Głos poety został naznaczony nie-przynależnością, która wyostrza widzenie. Aby pojąć, trzeba się wbić w tkankę nieznajomego krajobrazu. I natychmiast zrobić krok do tyłu, rozpoznać odległość, wszystkimi chwytami czepiając się cudzej mowy, aby odnaleźć siebie, przezwyciężyć wewnętrzne wyobcowanie, które rysuje się tym wyraźniej: „Przechodzę przez te ulice i widzę twarz w witrynach, / obcą, znajomy nie widziany od bardzo dawna” („Ulice. Ulica Sławkowska w Krakowie”).
Wiersze Xaviera Farré przenika duch dépaysement – oderwania od kraju. Ale nie ma w nich goryczy wygnania, żalu czy nostalgii uciekiniera. Raczej słodko-gorzki smak niemożliwego zbliżenia. „Aby nadać sens / pustkom zapomnienia, jakby zacerować / im łokcie i kolana, które wiecznie się / przecierają. Ponieważ upadam, jeśli nie mam / oparcia w słowach” („Obóz bazowy”). Poeta i tłumacz żywi się mową, wspina się do niej, wszędzie szukając punktów podparcia. Dotkliwie odczuwa ograniczenia:
Schłostana twarz, obdarte kolana,
poranione ręce i wargi, nie ma sensu
się łapać, wypowiadać żadnych słów
dźwięków języka, którego zapomnieliśmy.
(„Obóz bazowy”)
„Inwentarz granic” („Inventari de fronteres”) to tytuł tomiku z 2006 r. Pojawiają się tu nazwy miejscowości: „Hrastovlje, wioska na przecięciu / różnych języków” („Granica, 10”). Kaliningrad, Dubrownik. W tej części świata można się zapędzić i znaleźć za granicą wyznaczoną przez wojny i arbitralne decyzje polityków. Tych granic nie da się przekroczyć, przetłumaczyć ani otworzyć. One rosną, mnożą się i nakładają. „Moglibyśmy wytyczyć ją jako punkt wyjścia. / A także punkt docelowy. Możemy w ogóle / wyznaczyć jakiś początek lub koniec?” („Granica, 6”). W Krakowie Farré został sąsiadem Georga Trakla. A właściwie miejsca, gdzie umarł austriacki poeta. Upamiętnia je pamiątkowa tablica na murze wojskowego szpitala.
Pielęgniarka, topornym niemieckim,
zrozumiała, że pisze wiersze. Odkryła,
że poeci nie umierają z bólu
ani z tęsknoty. Umierają z powodu granic.
Ponieważ nie mogą zmierzyć się z żadnym innym językiem.
[Pojęła, że poezja
to nie ból, lecz dotarcie do granicy.
(„Granica, 12”)
Poezja odsłania limes. To mógłby być punkt bezsilności, kiedy się dochodzi na kraniec wyrazu. Ale znajduję tu raczej pokorę i olśnienie, uczucia, jakie mogą się zdarzyć na przylądku najdalej wysuniętym w morze. Tym wierszom nie patronuje „herb wygnania”, lecz wędrowanie, ostrożne, jakby po pajęczynie, tam, gdzie mosty nie łączą, lecz „ułatwiają oddalenie” („Podróże. Wyspy II”). To macanie granic, ale także szukanie schronienia, nawet jeśli będzie ono tymczasowe, w prowizorycznie związanych frazach, w splątanym języku, który ciśnie się w krtani: „I nieustannie wytrącać broń trwodze: / w gardle pełnym bezładnych dźwięków” („Granica, 2”).
„Tylko stół pozostał z ustawicznego ciągu / zmian” („Granica, 7”). Szukanie domu to pragnienie oparcia, tych samych osób i przedmiotów, po które sięgamy na ślepo. A jednak trwanie rzeczy bywa ironicznym komentarzem do przeżyć. Meble zostają na miejscach, kiedy my odchodzimy, kto inny toczy przy tym stole ważną rozmowę. „W moim życiu / nomady z konieczności porzuciłem zbyt wiele balastu. / To, co zdaje się ciężarem, jest brzemieniem, wyrzucone” („Miasta. 3. Ulica Sławkowska w Krakowie”). Każda przeprowadzka to ćwiczenie z utraty; każde przywiązanie zostawia ranę nie do zagojenia. W „Cieniach” znajduję powidok krakowskiej kamienicy: „Wysoki sufit, nikt / nie pomyślał, żeby go obniżyć. Stamtąd / wylewa się zimno, nie zostawiając nawet / okruszyny ciepła”. Ale tu nie chodzi o konkretne mieszkanie w tym czy innym kraju. Dom pokazuje się jako fatamorgana i matryca pamięci, blade ogniki, za którymi podąża spragniony.
Jadę w ciemności, w zimie o wątłym słońcu
i zatrzymuję się na obrazie domu: światła w oknach.
I furtka, która wzbrania mi przejścia, i pień,
który wzrasta, w przepołowionym umyśle.
(„2. Furtka (Jan Stanisławski)”)
Poeta szuka siebie w języku, łagodnie go szturmuje, mocuje się z zamkami. „Kiedy będzie ostateczny powrót? Kiedy język / zmieni się w macochę, na którą nie musisz zwracać uwagi?” („Powrót”). Ale język się wymyka, nie jest macierzysty ani ojczysty, lecz traktuje nas z szorstką czułością jak przybrane dzieci. Język obcy – można w nim osiągnąć sprawność, nawet giętkość, ale pozostaje nieswój. Doświadczenie obcej mowy obnaża nieprzystawalność własnej, jej nieprzekraczalne granice: „Wygnanie osiąga się w sobie. Zmienić się / w nieobecne wszędzie, jak zimowa mgła” („Powrót”). Język nie jest własnością, nie można go wziąć w posiadanie, podobnie jak drugiego człowieka. Miłość w tych wierszach objawia się jako ból fantomowy: „Ślad ciała w pościeli. Wymyślony” („Nocny spacer”). Wyobraźnia pragnie obrócić wspomnienie w ciało, wypełnić puste miejsce. „Palce nie brudzą się już tuszem, by napisać / wiersz, lecz cieniami. Twojej nieobecności” („Cienie”).
Łatwo przewidywać tutaj pogodę,
kolor nieba utrzymuje się cały dzień.
Od jasnej do głębokiej szarości, blacha
wyjęta z pieca i zbyt długo leżąca w wodzie.
(„Pogoda bez zmian”)
Zdaje się, że kataloński poeta z nas żartuje. Ale jest wręcz przeciwnie – on się odnajduje w tej przewidywalnej zmienności, w lśniącym grisaille promieni łowionych kątem oka przez chmury. Ostre światło bywa rażące i jednoznaczne: „Pokusa. Wrócić na Południe. / do ruletki o dwóch kulkach. / Do suszy szczelin” („Elegie Środkowoeuropejskie?” ii).
Cykl wierszy (z tomu „Przebranie drzew”, 2008) nosi tytuł „Elegie Środkowoeuropejskie?”. Znak zapytania zdaje się podważać gatunkową definicję. Może jednak to nie jest podzwonne ani pożegnanie dla Środkowej Europy albo dla wyobrażeń, które oscylowały wokół tych okolic? „Kraje, które istnieją tylko w umyśle. / W geograficznej wyobraźni. Zatarte / kontury. I wspomnienie z dzieciństwa” (i). Środkowa Europa może się przyśnić jako kawiarnia w Czerniowcach, gdzie można było przeglądać kilkadziesiąt tytułów gazet. Jako dogorywająca Galicja, kraina Schulza, Rotha i Wittlina. Z rynkiem – sercem średniowiecznego miasta. Ale te miejsca żyją w wyobraźni. W rzeczywistości są poznaczone bliznami. Jak napisze Farré w późniejszym wierszu: „Przybywam z miejsca, gdzie oducza się historii, / tu, gdzie oddycha się nią wszystkimi porami skóry, / porami ziemi” („Wycieczka”). Wielość języków to nie tylko ślady wspólnoty, ale i podziałów, kolejnych perturbacji: „Przejeżdżanie przez którąś ze stolic cesarstwa / stawało się uczeniem na nowo nazw rzeczy. / Cztery czy pięć nazw, by ich nie uchwycić” (IX a). W tej mozaice narzuca się potrzeba wyznaczenia centrum, które okazuje się jednak „urojone”. Kolejny kompas „Wskazuje nowe centrum. Własne” (IX b). Ale może wyobrażenie środka, punktu dojścia i wyjścia każe nam błądzić, podczas gdy „Wszystko jest poszukiwaniem baroku w szeregu / kościołów i krętych uliczek wiodących cię / ku przeznaczeniu każdej prowincji” (Vii).
Wiersze Xaviera Farré mówią do mnie głosem obcym i bliskim. Przebiegają ulicami Jana, Sławowską i Miodową. Przez chwilę mogę zapomnieć, że zostały napisane po katalońsku, w języku uchodzącym za rzadki i „mały”. Bez przygotowania próbuję czytać oryginały (to jak wspinaczka bez zabezpieczenia), rozpoznaję słowa o wspólnych łacińskich rodowodach. Wracam do przekładów, wyobrażam sobie ich brzmienie, rozsypane na śniegu, w nieokreślonej porze roku. Pomyślałam, że kataloński poeta, który zamieszkał w naszym kraju jest jak roślina, która wypuszcza korzenie w powietrze. W wierszu z epigramem zaczerpniętym z Emily Dickinson Farré napisał list do samego siebie:
Spędziłem
lata daleko od domu. Mój powrót to dotyk opuszków
na drewnie mokrym od zmyślonych wspomnień.
(„I – Years had been – from Home”)
Książka:
Xavier Farré, „Kompas na śniegu”, przeł. Marta Pawłowska, Rozalya Sasor, Katarzyna Wójtowicz, wyd. EMG, Kraków 2015.