Referendum na poziomie ogólnokrajowym jest instytucją w zasadzie nieznaną. W historii III RP tylko raz – w 1996 r. – zostały zarządzone (organizowane jednego dnia) dwa referenda dotyczące kwestii, w których konsultacje ze społeczeństwem nie były obligatoryjne. O wiele częściej instrument ten wykorzystywany był na szczeblu samorządowym – najczęściej referenda odbywały się w celu odwołania włodarzy, rzadziej w celu poznania opinii mieszkańców na temat szczególnie istotnych problemów.

W przypadku referendów lokalnych, przeciwnicy odwołania danej osoby lub wypromowania określonego rozwiązania nawoływali do bojkotu głosowania. Zawsze uważałem taką postawę za sprzeczną z demokratycznymi wartościami. O ile byłem przeciwnikiem referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, szanowałem wolę osób, które podpisały się pod wnioskiem o jego zarządzenie i uważałem wypowiedzenie się w tak ważnej kwestii za swoją – jako mieszkańca Warszawy – powinność.

Muszę przy tym zaznaczyć, że moje poparcie dla vox populi nie jest bezwarunkowe. W drodze referendum nie można podejmować decyzji dotyczących czyjegoś życia (czyli np. decydować o przywróceniu kary śmierci) czy podstawowych praw człowieka lub obywatela (czyli np. decydować o zaostrzeniu ustawy o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży). Muszą istnieć instrumenty chroniące te wartości, inaczej demokracja zamieni się w jakąś formę ochlokracji. Tego i tylko tego rodzaju referenda byłbym w stanie zbojkotować, o ile mogłoby to wpłynąć na ich status prawny.

Dzisiaj jednak mam ogromny problem. W referendum nie będziemy rozstrzygać o wspomnianych, fundamentalnych dla etyki życia publicznego kwestiach. Jednocześnie nie mamy tu do czynienia z kwestią uszanowania woli setek tysięcy osób angażujących się w zbiórkę publiczną. Problem z referendami w 1996 r. polegał na tym, że treść pytań była merytoryczna, ale niezrozumiała dla większości obywateli. W najbliższym referendum pytania będą skonstruowane prosto, wszystkim będzie się wydawać, że wiedzą, nad czym głosują. W istocie ani jedno pytanie nie jest jasne, w związku z czym, choć wielokrotnie czytałem ich treść, nadal nie wiem, co będzie oznaczał mój głos oddany na „tak” lub „nie” przy każdej z pozycji.

W pytaniu pierwszym nie wiadomo, co dokładnie oznacza wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Czy w wypadku zwycięstwa zwolenników JOW-ów będzie to system brytyjski, mieszany, czy jeszcze inna forma ordynacji większościowej? Z całą pewnością nie byłoby sytuacją korzystną wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych w całym kraju. Na zasadzie eksperymentu możemy wprowadzić okręgi jednomandatowe w wybranych miejscach, ew. dać obywatelom możliwość oddawania głosu na dwie listy – z jednej kandydaci będą wybierani na zasadzie ordynacji większościowej, z drugiej – na zasadzie ordynacji proporcjonalnej.

Nie wiem, czy mój głos oznaczać ma poparcie dla każdego z tych rozwiązań, czy też jednego z nich. A może mam po prostu powiedzieć, czy generalnie wolę ordynację proporcjonalną (w jakimkolwiek jej wariancie), czy też większościową? Jeżeli pytanie mam rozumieć jako przejaw poparcia dla jednego z dwóch modeli, wtedy mogę śmiało odpowiedzieć „nie”. Tylko właściwie co ma z tej mojej opinii wyniknąć?

W pytaniu drugim mamy zająć stanowisko na temat obecnego sposobu finansowania partii politycznych. W tak skonstruowanym pytaniu kryje się jedna pułapka – odnosi się ono do negatywnej oceny danego zjawiska, ale nie do przedstawia żadnej konstruktywnej propozycji. Na pytanie o to, czy KRUS powinien funkcjonować w obecnej formie, udzieliłbym zapewne takiej samej odpowiedzi jak Janusz Korwin-Mikke – co nie oznacza, że jestem, tak jak on, zwolennikiem całkowitej likwidacji ubezpieczeń społecznych.

Nie jestem zwolennikiem przeznaczania publicznych pieniędzy na billboardy i demagogiczne spoty. Nie miałbym natomiast problemu z ustanowieniem modelu niemieckiego – wspieraniem ze środków publicznych działalności fundacji działających przy partiach politycznych oraz kongresów programowych czy innych wydarzeń o charakterze merytorycznym (również mającym na celu podnoszenie kompetencji działaczy partyjnych). Dotyczy to, oczywiście, również tych partii, z których poglądami całkowicie się nie zgadzam. Ferment intelektualny stanowi istotną wartość, a z efektów tak wydanych środków skorzystamy wszyscy.

Gdyby w pytaniu została zawarta konstruktywna propozycja, łatwiej by mi było się do niego odnieść. Jeżeli celem pytania ma być otwarcie drogi do całkowitego zlikwidowania finansowania partii z budżetu państwa – jestem całkowicie przeciwny. Idea finansowania społecznościowego, zaproponowana ostatnio przez NowoczesnąPL, wygląda bardzo pięknie w teorii. W praktyce nikt mnie jednak nie przekona, że 2,8 mln osób żyjących poniżej granicy skrajnego ubóstwa będzie w stanie wyłożyć ze swoich środków kwotę porównywalną do tej, którą może zaoferować partiom politycznym dziesiątka najbogatszych Polaków. Zlikwidowanie finansowania partii z budżetu to prosta droga (nie tylko zresztą w polskich realiach) do władzy korporacji i osób o najwyższych dochodach. Zagraża to jednej z fundamentalnych zasad demokracji, tj. równości. Miliony osób zostaną pozbawione własnej reprezentacji, a ich głos nie będzie istotny. Jest to sytuacja potencjalnie niebezpieczna dla samego ustroju parlamentarnego – nieuwzględnianie głosu najsłabszych musi prowadzić do umacniania pozycji skrajnych ugrupowań. Ponownie zatem – kompletnie nie wiem, jaka odpowiedź jest zgodna z moimi własnymi oczekiwaniami.

Pytaniu trzeciemu poświęcę najmniej uwagi – nowelizacja ordynacji podatkowej, wprowadzona w lipcu, ustanowiła zasadę rozstrzygania wątpliwości na korzyść podatnika. Odpowiedź na to pytanie w referendum nie ma zatem najmniejszego znaczenia.

Wrześniowe referendum jest zatem wyjątkowo słabo przygotowane merytorycznie. W tym wypadku wydaje mi się, że jego bojkot nie będzie przejawem antyobywatelskiej postawy czy działania w duchu niedemokratycznym. Zignorowanie referendum z tak postawionymi pytaniami można raczej uznać za przejaw troski o wspólny interes. Nie jest dla mnie rzeczą obojętną, w jaki sposób są finansowane partie polityczne albo jaką metodą wybierani są nasi reprezentanci. Referendum ma jednak sens wtedy, kiedy udzielenie odpowiedzi „tak” lub „nie” oznacza wybór jednej lub drugiej opcji. W tym wypadku odpowiedź na pytania powinna brzmieć „tak, ale….” lub „nie, ale…”. Nie widzę zatem ani jednego dobrego powodu, dla którego w tej sytuacji zabranie przez obywateli głosu miałoby jakiekolwiek merytoryczne uzasadnienie.