Fot.-Thomas-Hawk-Źródło_Flickr.com_.jpg
Fot.-Thomas-Hawk-Źródło_Flickr.com_.jpg

W literaturze politologicznej wyodrębnia się dwa modelowe systemy właściwe demokracjom: prezydencjalizm i parlamentaryzm. Ten pierwszy charakteryzuje dualizm politycznej reprezentacji obywateli. Prezydent i parlament są powoływani w wyborach powszechnych, ale prezydent jest zarazem szefem egzekutywy, którą kreuje w zasadzie samodzielnie i nie ponosi odpowiedzialności przed parlamentem. Najbliżej tego modelu są Stany Zjednoczone.

W modelowym ustroju parlamentarnym z kolei rząd jest powoływany przez parlament i to przed nim odpowiada. Funkcjonuje tak długo, dopóki cieszy się zaufaniem parlamentu, co w normalnym języku oznacza, że rząd kontroluje parlament za pomocą partii lub koalicji partii, które mają większość mandatów w parlamencie. Modelowym parlamentaryzmem jest system rządów w Wielkiej Brytanii.

System w Polsce zawiera elementy zaczerpnięte z obu modeli i bywa nazywany semi-prezydencjalizmem. Ten system półprezydencki cechuje dualizm władzy wykonawczej. Należy ona do rządu na czele z premierem, który musi mieć za sobą parlamentarną większość, i do prezydenta wyłanianego w wyborach powszechnych na 5-letnią kadencję. Za typowy przykład semi-prezydencjalizmu uchodzi współczesna Francja. Ale kwalifikację tę zakwestionował sam Maurice Duverger, jeden z twórców koncepcji reżimu semi-prezydenckiego, który twierdził, że we Francji dochodzi do zmiany systemu rządów między prezydencjalizmem a parlamentaryzmem, w zależności od tego, czy prezydent kontroluje większość w Zgromadzeniu Narodowym, czy też jest ona w rękach przeciwnego obozu politycznego.

A jak jest w Polsce? Relatywnie największe kompetencje miał prezydent Wojciech Jaruzelski. Nie korzystał z nich z racji braku politycznej mocy i bez żadnych wątpliwości uznać trzeba, że w okresie rządu Mazowieckiego mieliśmy w praktyce parlamentaryzm gabinetowy. W okresie prezydentury Lecha Wałęsy, za sprawą tzw. małej konstytucji, ograniczono kompetencje prezydenta, ale mimo to okres rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego i Hanny Suchockiej to rzeczywiście czas semi-prezydencjalizmu. Prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego w latach 1995–1997 to kontynuacja tego systemu.

Po utworzeniu rządu AWS całość realnej władzy wykonawczej przesunęła się w kierunku rady ministrów i ewolucja ta wynikała nie tylko z układu sił, ale także z przyjętej w 1997 r. konstytucji, która bardzo wzmocniła rząd, a w szczególności premiera, i projektowała w zasadzie system parlamentarno-gabinetowy. Pozostały jednak w Konstytucji rozwiązania wprowadzające istotne ustrojowe niespójności – w szczególności powszechny wybór prezydenta, jego znacząca rola w procesie ustawodawczym, pewne kompetencje w sferze polityki obronnej i zagranicznej, prerogatywy odnoszące się do powoływania na ważne stanowiska państwowe – które łącznie prowadzą do nieuchronnych konfliktów między rządem a prezydentem.

Jeśli w wyborach parlamentarnych wygra PiS i bez żadnych koalicji zdoła utworzyć większościowy rząd z Beatą Szydło na czele, to ukształtują się trzy ośrodki władzy.  Konflikty między tymi trzema obozami będą nieuchronne. | Jacek Raciborski

Konflikty te mają strukturalny charakter, chociaż ich siła oraz społeczna widoczność zależą od bardzo wielu doraźnych okoliczności. Już w 2003 r. pomiędzy Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim, należącymi przecież do jednego obozu, ujawnił się bardzo silny konflikt. O sporach na linii Donald Tusk–Lech Kaczyński nie warto nawet pisać. Była to gorąca wojna pałaców z kilkudniowymi jedynie okresami zawieszenia broni. Natomiast w relacjach Tusk–Bronisław Komorowski konflikty były tłumione i rozwiązywane kuluarowo, gdyż jedynym liderem obozu był premier i ogólny układ sił nie pozwalał prezydentowi na prowadzenie autonomicznej gry. W tym czasie polski system rządów był jednoznacznie systemem parlamentarnym w wersji bliskiej systemowi brytyjskiemu. Gdy po odejściu Donalda Tuska przed prezydentem Komorowskim zarysowała się szansa na zdobycie prawdziwie centralnej pozycji, w układzie władzy nastąpiła – z punktu widzenia samego prezydenta, jak i tego układu – katastrofa.

Andrzej Duda zapewne znakomicie rozumie opisaną zmienność systemu rządów w Polsce, ale jego sytuacja będzie bezprecedensowa i to niezależnie od wyniku jesiennych wyborów parlamentarnych. Jeśli wygra PiS i bez żadnych koalicji zdoła utworzyć większościowy rząd z Beatą Szydło na czele, to ukształtują się trzy ośrodki władzy, a długotrwała hegemonia prezesa Kaczyńskiego przestanie być pewna. Przez zgodne działanie premiera i prezydenta może zostać odesłany na emeryturę. Wcześniej czy później konflikty między tymi trzema obozami, czy też frakcjami, będą nieuchronne. Dojdzie do nich nie później niż po roku od wyborów parlamentarnych.

Jeśli z kolei wybory parlamentarne wygra PO, co teraz wydaje się mało prawdopodobne, i zdoła zbudować jakąś większościową koalicję (na samodzielne rządy nie ma szans), rola prezydenta Dudy będzie podobna do roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego – albo i mniejsza, bo nie jest i nie był liderem obozu PiS. W takiej sytuacji też mógłby starać się o zbudowanie autonomicznej i znaczącej pozycji swego urzędu, ale wymagałoby to innej gry niż ta zapoczątkowana w dniu zaprzysiężenia.

Widzimy, że prezydent Duda aktywnie zabiega o sukces PiS w wyborach parlamentarnych. Tymczasem winien zademonstrować przywiązanie do Konstytucji i zdolność do godzenia się z zawartymi w niej ograniczeniami. Nie zanosi się na to, bo głęboki republikanizm Andrzeja Dudy, manifestujący się w nacisku na „odbudowę wspólnoty narodowej”, będzie go popychał zawsze w kierunku zabiegania o realne przywództwo w państwie. Idea, że oto prezydent ma być tylko jednym z wielu elementów w systemie koordynacji działań zbiorowych na poziomie państwa, wydaje się mu obca. A to zaś musi oznaczać konfliktową prezydenturę.