Brendan Simms uważany jest za wschodzącą gwiazdę historiografii europejskiej. Stawianie młodego badacza z Cambridge w jednym rzędzie z Fernandem Braudelem czy Witoldem Kulą zdaje się być jednak lekką przesadą. Owszem, Simms posiada wyjątkowy dar syntetyzowania i nie boi się subiektywnej interpretacji. Potrafi snuć historyczną opowieść, która łączy setki miejsc pamięci w spójny i przekonujący czytelnika wykład. Czy to jednak wystarczy, by przejść do historycznego „Hall of Fame”?
Skutki uboczne zmagań z germanofobią
„Taniec mocarstw” (polski tłumacz ewidentnie zadbał o marketingowy entourage – w oryginale tytuł brzmi mniej pociągająco: „Europe: The Struggle for Supremacy, 1453 to the Present”) złożony jest z ośmiu rozdziałów: „Imperia (1453–1648)”, „Sukcesje (1649–1755)”, „Rewolucje (1756–1813)”, „Emancypacje (1814–1866)”, „Zjednoczenia (1867–1916)”, „Utopie (1917–1944)”, „Podziały (1945–1974)”, „Demokracje (1974–2011)”. Ten umiarkowanie oryginalny układ chronologiczny podporządkowany został zmianom dynamiki politycznej, punktom zwrotnym i przełomowym.
W centrum walki o globalną dominację Simms umiejscawia Niemców, historię ich politycznej mobilizacji i lęków przed nią, obaw, których to nieustannie doświadczać ma reszta świata. Główna teza książki jest klarowna (dla wielu terapeutyczna, dla innych może i obrazoburcza): Niemcy stanowiły, stanowią i stanowić będą główny motor dziejów Europy, punkt odniesienia oraz podstawę legitymizacji politycznej dla każdego, kto chciałby przemawiać w imieniu Europejczyków. „Ktokolwiek przez dłuższy czas kontrolował Europę Środkową”, pisze Irlandczyk, „kontrolował Europę, a ktokolwiek kontrolował Europę – musiał z czasem przejąć kontrolę nad światem”.
Zawarta w kolejnych rozdziałach „Tańca mocarstw” charakterystyka wojen i traktatów pokojowych z pewnością usatysfakcjonuje dwie grupy czytelników: germanofilów oraz osoby redukujące obraz przeszłości do nieustającego pasma bitew. Warto jednak wczytać się nieco głębiej w treść wykładu Simmsa, narrację dyskretnie przemycającą określoną wizję przeszłości oraz – co należy podkreślić – nakreślającą możliwe scenariusze dla przyszłości Europy.
Zwróćmy uwagę na specyficzny język i rozłożenie akcentów podczas oceny projektów politycznych, które, zdaniem historyka, kiełkowały na terenie dzisiejszych Niemiec. W „półprzewodniku łączącym różne części europejskiego systemu”, jak Simms pisze o naszym zachodnim sąsiedzie (dodajmy: matka wykładowcy z Cambridge pochodzi z Rostocku, a dziadek – jakkolwiek to zabrzmi – „walczył w Wehrmachcie”), wykuwały się sny o potędze imperiów, królestw i państw narodowych. Tam sformułowano projekty „utopii demokratycznej, komunistycznej i narodowosocjalistycznej”. Tam najwyraźniej odczuwano napięcia w stosunkach między władzą i bezpieczeństwem a wolnością, między nakazami ideologii a racją stanu. Niemcy stanowiły główny ośrodek europejskich konfliktów światopoglądowych: odgrywały rolę najważniejszego frontu obrony przed islamem, areny „zmagań między zwolennikami konserwatyzmu i autorytaryzmu oraz liberałami i konstytucjonalistami”, miejsca narodzin „liberalno-narodowej sfery publicznej”.
Jak widać, autor „Tańcu mocarstw” dość śmiało posługuje się epitetami zaczerpniętymi z podręczników historii idei, z rzadka je przy tym kontekstualizując. Żonglerka ta podporządkowana została neokonserwatywnej wizji dziejopisarstwa ze ściśle określonym centrum świata i mechanizmami stabilizującymi, z większą wiarą w silne państwa niż w kapryśne i efemeryczne unie międzynarodowe.
Poglądy te odzwierciedlają program Henry Jackson Society. Instytucja, której Simms jest jednym z liderów, została utworzona przed dekadą. Brytyjsko-amerykański think tank promuje demokratyzację świata, ale sceptycznie ocenia mechanizmy działania wolnego rynku. Popiera ideę interwencji międzynarodowej. Akceptuje istnienie państwa dobrobytu, krytykując nadmierną jego biurokratyzację. Echo poglądów głoszonych przed ideologów Henry Jackson Society pobrzmiewa na kartach „Tańcu mocarstw”.
Polski wirus anarchii
Gdzie w historiozoficznym modelu Simmsa znajduje się miejsce dla Polski? Kiedy szuka się odpowiedzi na to pytanie, warto przypomnieć sobie stary rysunek Andrzeja Mleczki, na którym Bóg Stworzyciel wskazuje palcem na kulę ziemską i ze śmiertelną powagą rzecze do dwóch cherubinków unoszących się obok niego: „A Polakom zrobimy numer i umieścimy ich między Niemcami a Rosją”. Żart żartem, ale jak przekonuje Simms, Polska nigdy nie odgrywała znaczącej roli w dziejach cywilizacji europejskiej.
Według Irlandczyka Polska na balu mocarstw co najwyżej podpiera ściany. Od zawsze pełni funkcję bufora, groteskowego pogranicza, które skazane jest na klęskę w starciu prawdziwych gigantów. Przykładowo mentalność głównych architektów aurea libertas – złotej wolności szlacheckiej – historyk-konserwatysta określa krótko: „Polska szlachta łączyła wojujący katolicyzm i republikanizm z determinacją unikania konfliktów międzynarodowych niemal za wszelką cenę”.
Potępiając anarchizację sfery publicznej w Rzeczypospolitej, Irlandczyk wspomina także charakterystyczną dla Zachodu percepcję upadku państwowości polskiej: „W Niemczech lęk przed «polonizacją», czyli rozbiorem przeprowadzonym przez mocarstwo zewnętrzne – Austrię lub Prusy – ożywił na nowo debatę nad reformą ustroju Cesarstwa”. Kazus polski, stwierdza historyk bez cienia empatii dla „narodu wybranego”, świetnie ilustrował „los państw, które nie zdołały na czas umocnić się wewnętrznie”.
Wyboje dziejopisarstwa
„Taniec mocarstw” nie jest idealnym prezentem dla zawodowych badaczy przeszłości. Historyk – niezależnie czy liberał, czy konserwatysta – specjalizujący się w określonym odcinku dziejów, który od szerokich syntez woli klaustrofobiczne monografie (a takich badaczy w Polsce mamy nadmiar), prawdopodobnie będzie musiał przyznać się ze wstydem do własnej ignorancji. Niewielu mamy bowiem nad Wisłą historyków, którzy zdecydowaliby się, niczym Simms, na interpretację dziejów powszechnych od kresu średniowiecza do współczesności.
Żałować można także, że do „Tańca mocarstw” przygrywa orkiestra złożona z nieomal samych opracowań (głównie angielskich, rzadziej niemieckich). Simms jak ognia unika historiografii francuskiej. Niezwykle powściągliwie cytuje źródła. Odejście od tej maniery mogłoby uatrakcyjnić przydługi wykład, nie umniejszając przy tym jego erudycji.
Szkoda także, że polski wydawca nie zadbał o zamieszczenie informacji o przekładach cytowanych przez Simmsa pozycji. Irlandczyk, charakteryzując ambicje absolutystyczne Ludwika XIV, nawiązuje do klasycznej już książki Petera Burkeʼa, fascynującej pracy „Fabrykacja Ludwika XIV” („The Fabrication of Louis XIV”), która w nowatorski sposób przedstawia korzenie nowoczesnej propagandy wizualnej i została przełożona na język polski cztery lata temu. Informacja o tym, gwoli edytorskiego bon tonu, powinna zostać umieszczona w „Tańcu mocarstw”.
Do listy zastrzeżeń dodajmy jeszcze jeden punkt. Timothy Snyder, recenzując „Taniec mocarstw”, stwierdził: „Wrażliwość moralna [Simmsa] przypomina nam, że wybory dokonywane dziś w Berlinie czy Londynie mogą być decydujące nie tylko dla losu Europy, lecz również dla przyszłości świata”. Cóż, z guru amerykańskiej historiografii polemizować nie wypada. Warto jednak pamiętać o tym, o czym chyba zapomnieli zarówno współprzewodniczący Henry Jackson Society, jak i chętnie goszczący na łamach „Kultury Liberalnej” Snyder: decyzje kluczowe dla globalnej geopolityki od pewnego czasu zapadają częściej w Pekinie, New Delhi, Ankarze, Abudży czy Brasilii niż w Berlinie, Londynie i Brukseli.
Książka:
Brendan Simms, „Taniec mocarstw. Walka o dominację w Europie od XV do XXI wieku”, przeł. Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2015.