Stojąc przed wyborem pomiędzy „Lampartem”, czyli arcydziełem wytrawnego modernisty Luchino Viscontiego, a „Polskim gównem”, uświadomiłem sobie, że Nowe Horyzonty to wbrew obiegowej opinii dość demokratyczny przegląd kina. Tak dzieje się coraz częściej podczas prestiżowych wydarzeń filmowych, które lubią zderzać ze sobą ambitne dzieła i popularne produkcje (vide: premiera „50 twarzy Greya” na festiwalu w Berlinie).

Również na wrocławskim festiwalu próżno szukać jednej dominującej tendencji czy dyktatu artystycznego kina spod znaku slow cinema. Propozycje w programie są na tyle różnorodne i pochodzą z tak odmiennych światów, że pokusa ujednolicenia obrazu tego festiwalu przestaje być atrakcyjna i sensowna.

Co roku we Wrocławiu unikam zresztą konkursu głównego, w którym najłatwiej o nowohoryzontowe „snuje”: filmy, które mogą zrażać swoją flegmatycznością, która jednak nie znajduje pokrycia w treści. Natomiast w Panoramie pojawia się wybór najważniejszych odkryć światowych festiwali, w tym tych najbardziej prestiżowych – w Cannes i Wenecji. Niestety nie wszystkie obrazy doczekają się kinowej dystrybucji w Polsce, dlatego tym ciekawsze jest wymienianie się swoimi odkryciami przez kinomanów odwiedzających wrocławski festiwal. Oczywiście i tutaj pojawiają się podobieństwa formalne oraz wspólne wątki, ale czy nie przyjemniej jest pomyśleć, że współczesne kino cieszy się dobrą kondycją właśnie dlatego, że jest tak zróżnicowane?

O ile Panorama jest gwarancją pozytywnego zaskoczenia, to konkurs główny zazwyczaj kończy się przewidywalnym werdyktem. | Krzysztof Siwoń

W tym roku główną nagrodę zdobył „Lucyfer” Gusta van den Berghe, a jury uzasadniło ten wybór następująco: „Za nadanie nowatorskiego synkopowanego rytmu temu znanemu już tańcowi wiary i fałszu, miłości i zdrady, nadziei i pesymizmu. Za meksykańskość, za belgijskość, za wychodzenie poza swoją istotę, za bycie sobą. Za kusząco bogatą, a zarazem uzasadnioną mityzację i mistyfikację tego, co jest rzeczywiste, tego, co nie jest, oraz wielkiego obszaru pomiędzy”. Dla widzów, których zrażać może podobna hermetyczność formy, bardziej interesująca może się okazać właśnie Panorama.

W pierwszej części relacji z Wrocławia, opierając się na początkowych wrażeniach z Panoramy, pisałem o specyficznym, często absurdalnym poczuciu humoru w nowohoryzontowych filmach. Opary absurdu nie opuszczały kinowych sal także i w kolejnych dniach festiwalu. Nie zawsze jednak świat sprowadzony przez twórców do poziomu niedorzeczności okazywał się sceną dla komedii.

Absurd niekomiczny: „Zupełnie Nowy Testament”, „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, „Lobster”

Post-Ameliowskim, nieco cukierkowym optymizmem wypełniony jest „Zupełnie Nowy Testament” Jaco van Dormaela, nagradzanego przed laty za film „Toto bohater” . Z „Amelii” Jeuneta belgijski reżyser zaczerpnął solipsystyczną narrację, prowadzoną z perspektywy Ei, nastoletniej córki Boga. W „Zupełnie Nowym Testamencie” kosmiczny porządek świata jest sprawą jak najbardziej aktualną: we współczesnej Brukseli rozgrywa się batalia pomiędzy cynicznym i złośliwym Bogiem (jego ulubioną rozrywką jest ustanawianie irytujących prawideł, takich jak to, że kanapka zawsze spada dżemem do dołu) a dobrotliwą Eą, która w sposób nieco bardziej rozrywkowy niż jej ukrzyżowany brat stara się zbawić ludzkość od ciężaru egzystencji.

Fantazja Dormaela jest imponująca, rozczarowuje natomiast jego niekonsekwencja. Pomysł w punkcie wyjścia ma przecież ogromny potencjał metafory duchowości współczesnych Europejczyków. Belg zatrzymał się jednak na poziomie zgrywy z biblijnych przypowieści, zadawalając się łatwym happy endem sprowadzającym się do obrazu Catherine Deneuve wtulonej w olbrzymiego goryla.

Na szczęście taniego pocieszenia poskąpił widzom Roy Andersson, apostoł surrealizmu i goryczy we współczesnym kinie. Nagrodzony Złotym Lwem w Wenecji film „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu” jest chyba najzabawniejszym jak dotąd filmem Szweda, a mimo to może wpędzić wrażliwych widzów w czarną rozpaczą. Smutne speluny, kamienice w chłodnych kolorach i przygnębiający krajobraz, a na jego tle ludzie o trupio bladej cerze – to punkt wyjścia, od którego należałoby zacząć rozmowę o „Gołębiu…”. W tej beczce dziegciu rolę łyżki miodu stanowi wyjątkowo oryginalny, czarny humor (mimo jego ekscentryczności stosunkowo blisko mu chyba do grupy Monty Pythona).

Dowcipy Anderssona nie są jedynie ozdobnikiem dla brueglowskiego pejzażu, ale w inteligentny sposób komentują kondycję szwedzkiego społeczeństwa. Reżyser ubiera Szwedów w przyciasne swetry i za pomocą wyblakłej palety barw ukazuje ich jako wspólnotę zdegradowaną do roli cieni snujących się po ulicach oraz pozbawionych większych ambicji. Przytłaczjącą historiozoficznie puentę stanowi scena, w której ni stąd, ni zowąd do przydrożnego baru wkracza świta króla maszerująca na nieprzyjaciela z czasów wojny północnej. Dziarski krok żołnierzy szybko zmienia się w piosenkę pobitych nad Połtawą żołdaków, co nie przeszkadza im skorzystać raz jeszcze z usług tandetnej kawiarenki.

Lobster

Jeszcze inną stronę absurdu odsłania „Lobster” Jorgosa Lanthimosa. Grecki reżyser, znany festiwalowej publiczności z ekscentrycznych „Alp” czy „Kła”, tym razem zyskał szansę na szerszy rozgłos dzięki przystępniejszej formie i rezygnacji z języka greckiego na rzecz angielskiego. Nie znam jednak powodu, dla którego tytuł nie został przetłumaczony na język polski, bowiem homar – w zupełnie dosłownym sensie – to zwierzę, w które ma zamienić się Colin Farrell (po zapuszczeniu wąsów i roli w drugim sezonie „Detektywa” potwierdza tutaj swoją aktorską jakość). Taki los spotka mężczyznę, jeśli w wyznaczonym trybie i terminie nie odnajdzie właściwej partnerki. Wszystko to odbywa się w niemal teatralnych dekoracjach świata bourgeois, wykwintnego hotelu i równo przystrzyżonych trawników. Temat poszukiwania życiowej partnerki grecki reżyser zanurzył w sosie purnonsensu, łącząc logikę świata zwierząt i ludzi. Całą sytuację można porównać do tej znanej ze starej reklamy środków na niestrawność, w której randka dwojga ludzi kończy się stwierdzeniem: „Wiele nas łączy – francuskie filmy i zgaga”. U Lanthimosa warunkiem koniecznym do zaistnienia chemii w związku partnerskim jest zbieżność jednej cechy u obojga partnerów. Parę może łączyć jednak tak absurdalny i nieznaczący szczegół jak nagłe krwawienie z nosa.

Nowa historia: „Syn Szawła”, „Zabójczyni”

Obok rozpadu relacji międzyludzkich oraz absurdu codzienności to właśnie historia była jednym z wiodących wątków w Panoramie T-Mobile Nowe Horyzonty. W tym kontekście tytułem, który zapewne odbije się szerokim echem, jest węgierski „Syn Szawła”. Film debiutanta László Nemesa dotyka wciąż bolesnego i nośnego tematu Holocaustu, nie popada jednak w żadną ze znanych mi manier opowiadania o Zagładzie, takich jak hollywoodzki teatr Holocaustu. Być może dlatego film spotkał się z tak dużym zainteresowaniem w Cannes (Grand Prix du Jury, nagroda FIPRESCI, François Chalais Prize, Vulcan Award). Nie zobaczymy tu bowiem widowiskowych scen obozowych apeli ani nie usłyszymy patetycznej muzyki w stylu amerykańskich kompozytorów.

syn szawłaa

„Syn Szawła” poprzez zagęszczenie wydarzeń (cała akcja zamyka się w 48 godzinach) i rozmycie głębi ostrości (kamera obraca się prawie wyłącznie wokół postaci głównego bohatera) oczyszcza konflikt fabularny ze zbędnych ozdobników. Bohaterem Nemesa jest członek Sonderkommando nadzorujący przybycie kolejnego transportu do obozu w Auschwitz. Podobnie jak w filmach braci Dardenne’ów główny bohater ma jeden prosty cel: zorganizować pogrzeb chłopca, który rzekomo jest jego synem. Tak jak w filmach belgijskich reżyserów kamera obsesyjnie towarzyszy mężczyźnie, postępując za nim krok w krok. To maksymalne zbliżenie się do percepcji tytułowego Szawła osiąga doskonałość w ścieżce dźwiękowej, która jest głównym (jeśli nie jedynym) kanałem informującym widza o świecie zewnętrznym. Jesteśmy w stanie zorientować się w klaustrofobicznym świecie obozu tylko dzięki temu, że słyszymy krzyki żołnierzy, jęki zagazowywanych ofiar czy skwierczenie palonych ciał. Całe tło pozostaje rozmyte, a wraz z nim ginie cały teatr Holocaustu: kostiumy, rekwizyty oraz konwencjonalne sceny.

Równie niebanalnym ujęciem tematów historycznych urzekały jeszcze przynajmniej dwa filmy: wspomniany w poprzedniej części relacji „Skarb” Corneliu Porumboiu, który na marginesie komediowej fabuły o poszukiwaniu skarbu w przydomowym ogródku zdradza dziejowe kompleksy Rumunów, oraz „Zabójczyni” nagrodzonego za reżyserię w Cannes Hou Hsiao-hsiena. Najnowszy film Tajwańczyka opowiada o zamierzchłych czasach cesarstwa, ale śledzenie fabuły w tym wypadku nie jest łatwym zadaniem: pogmatwanie historii Chin oraz spiętrzenie intryg pałacowych może przyprawić laika o ból głowy. Raczej przeczuwa się niż rozumie, że tragizm wyborów politycznych urasta tutaj do rangi znanej chociażby z utworów Szekspira.

Zabójczyni

Być może dlatego przy okazji dyskusji wokół „Zabójczyni” więcej uwagi poświęcono formie, porównując ją do kina wuxia, epatującego efektownymi scenami walki (jak chociażby w „Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku” Anga Lee). Pojedynki są tutaj jednak tylko krótkimi interludiami, a niespieszne tempo filmu Hou spełnia się raczej w kaligraficznym odwzorowaniu pałacowych dekoracji niż w scenach bijatyk.

Zamiast podsumowania: „Pan Turner”

Nowości z najważniejszych imprez światowego kina to obowiązkowy punkt programu wrocławskiego festiwalu. Jednak w tym roku T-Mobile Nowe Horyzonty dały również szansę nadrobienia zaległości z poprzedniego sezonu. Wśród tytułów zignorowanych dotąd przez rodzimych dystrybutorów znalazły się filmy nominowane do Oscarów, np. „Wada ukryta” Paula Thomasa Andersona według Thomasa Pynchona, metodycznie szalona opowieść parakryminalna snuta z punktu widzenia odurzonego marihuaną Larry’ego „Doca” Sportello – rzecz warta obejrzenia przynajmniej ze względu na kreację Joaquina Phoenixa.

Paradoksalnie jednak na tle festiwalowego targowiska różności, strzelistych metafor i efektowych absurdów najbardziej wyróżnił się film skromny, lecz swoją skromnością urzekający. „Pan Turner” Mike’a Leigh to jedyny bodaj udany film biograficzny w sezonie tak schematycznych i konwencjonalnych opowieści jak „Gra tajemnic” czy „Teoria wszystkiego”. Słynny malarz w obiektywie angielskiego reżysera nie przeżywa spektakularnej klęski niezrozumienia, nie zdobywa również szczytów sławy. Ot, po prostu odchodzi z tego świata, z którym żył w umiarkowanej przyjaźni, pocieszając się w swoich ostatnich dniach w ramionach ukochanej kobiety gdzieś na prowincji. Czasem, gdy patrzy się zbyt daleko za horyzont w poszukiwaniu efektownych odkryć, umykają rzeczy bliższe, a jednak wciąż warte odkrycia.

 

Festiwal:

15. Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty
23 lipca–2 sierpnia 2015, Wrocław.

 

pan turner