Wspomniana sprzeczność staje się coraz bardziej problematyczna – zarówno dla firm komercyjnych, jak i dla organizacji non-profit, takich jak Wikipedia. Do wniosku, że ponurą rzeczywistością może się stać ta druga możliwość, doszli 15 sierpnia 2015 r. administratorzy tego serwisu i zablokowali możliwość edycji artykułów bez zalogowania 500 tysiącom polskich użytkowników Neostrady, czyli popularnej usługi firmy Orange, która daje dostępu do internetu. Tym samym pół miliona polskich internautów nie może już tak łatwo jak do tej pory współtworzyć tekstów w polskiej wersji najpopularniejszej encyklopedii na świecie. Wikipedia chciała tym samym ukrócić m.in. wandalizm, niszczenie tekstów, trollowanie i stosowanie gróźb karalnych przez użytkowników. Dostawca internetu, z którego usług korzystali, podobnie jak sieć Play w 2012 r., nie zareagował na skargi Wikipedii.
Ale podobne problemy pojawiają się na całym świecie. Na przykład we Francji. Choć to nie pierwsza amerykańska nowinka, która nie przypadła do gustu Francuzom, tym razem na cenzurowanym znalazła się także amerykańska wersja wolności słowa. Premier Francji, Manuel Valls, w kwietniu tego roku przedstawił plan walki z rasizmem i antysemityzmem, również w internecie. W ministerstwie spraw wewnętrznych ma powstać specjalna jednostka do walki z nielegalną treścią, a każdy wydawca, także internetowy, ma mieć reprezentanta prawnego we Francji. Wydaje się jednak, że pomysł na to, żeby rolę policjanta w sieci odgrywało państwo, jest nieadekwatny do czasów i technologii, a także skazany na porażkę ze względu na skalę zjawiska. Z kolei dla zwolenników amerykańskiej wersji wolności jest to po prostu zamach na wolność wypowiedzi.
Kto zarabia na hejcie?
Fundamentalnym problemem współczesnych portali informacyjnych jest model biznesowy oparty na reklamie. Większość internautów wciąż nie płaci za dostęp do tekstów. Na czym więc zarabiają portale? Jak wiele firm w internecie – w tym także tacy potentaci jak Google i Facebook – na wyświetlaniu reklam.
Wikipedia może pozwolić sobie na blokadę użytkowników, bo jest organizacją non-profit i nie musi przynosić zysków, utrzymuje się bowiem z dotacji. W przypadku firm komercyjnych jest inaczej – akcjonariusze liczą na wzrost kursu akcji i dywidendę. Stąd walka o użytkownika, kliki, ruch na stronie i komentarze. To właśnie pod tekstami publikowanymi, dajmy na to, na Onecie czy Gazecie.pl toczą się gorące dyskusje, padają wyzwiska, pojawiają się rasistowskie, homofobiczne i nienawistne wypowiedzi. Administratorzy stron powinni je kasować, lecz robią te niechętnie, bo hejter przyciąga innych użytkowników. Ale to, co dobre dla właścicieli portali, naraża typowych czytelników na kontakt z setkami bezsensownych lub nienawistnych komentarzy – jedynie pogłębiając negatywny wizerunek internetu.
W praktyce, przynajmniej w krótkiej perspektywie, liczba komentarzy ma większe znaczenie niż jakość. Im ich więcej na forum, tym lepiej dla serwisu internetowego. Liczy się każde napisane słowo, kliknięcie czy wyświetlenie strony. Może wydawać się, że pojedynczy użytkownik nie jest wiele wart, ale tysiące tekstów w miesiącu, zestaw publikowanych pod każdym z nich komentarzy i miliony użytkowników przekładają się na realne finansowe zyski. Im więcej odsłon strony internetowej przypada na użytkownika, tym więcej reklam może wyświetlić portal. Według badania Megapanel, czołowe polskie portale – takie jak Onet, Gazeta.pl czy Wirtualna Polska – miały w czerwcu 2015 r. łącznie blisko 24 mln użytkowników.
Na skutek protestów firmy próbują jednak wprowadzić samokontrolę lub specjalne programy usuwające posty z wulgaryzmami. Użytkownicy mogą zaś oceniać komentarze, głosując za lub przeciw. Ale mądrość tłumu i technologia nie zawsze wystarczają, żeby zaprowadzić porządek. Na forach nieustannie na nowo rejestrują się blokowane wcześniej trolle, które zmieniają pseudonimy, adresy e-mail i adresy IP, stając się w praktyce nie do namierzenia. W efekcie kiepski content nie trafia do śmietnika, ale szybko wraca pod najpopularniejsze artykuły.
Pisz, komentuj, oceniaj – za darmo
Problem portali informacyjno-rozrywkowych polega też na narastającej zależności od darmowej siły roboczej. Internetowi czytelnicy stali się ich współtwórcami. Internauci pokochali komentowanie i dyskutowanie na forach za wolność wypowiedzi, anonimowość, poczucie współtworzenia społeczności. Z biernego konsumenta stali się prosumentem, czyli nie tylko czytelnikiem, ale i producentem zaangażowanym we współtworzenie informacji.
Skala konkurencji o uwagę i czas użytkowników jest więc ogromna, ale wciąż nie na tyle duża, żeby najaktywniejsi forumowicze mogli stać się pracownikami firmy. Tymczasem to oni często zachowują się jak wolontariusze i wyręczają dziennikarzy w dokładnym sprawdzaniu faktów. Często poprawiają literówki, wykonują pracę, którą kiedyś wykonywali profesjonalni redaktorzy. Ich komentarze nierzadko podejmują trudne tematy, demaskują komercyjny charakter tekstu, a korzystając z anonimowości, nie unikają radykalnych opinii. Nierzadko zdarza się, że forumowicz, będąc ekspertem w danej dziedzinie, wie więcej niż autor komentowanego tekstu. Jednak ceną za tę pomoc jest liczna grupa internetowych hejterów, którzy również są darmową siłą roboczą współtworzącą treść serwisu – ale tę niskiej jakości.
Powrót do przeszłości
Ta nieskrępowana wolność wypowiedzi na forach wywodzi się z „usenetu” (ang. User Network) – klastra grup dyskusyjnych popularnych wśród informatyków i pasjonatów internetu, gdy ten dopiero raczkował. Ale firmy na swój sposób skomercjalizowały usenet. Fora dyskusyjne będące częścią portali lub komentarze pod tekstami przekształcono w maszynki do zarabiania pieniędzy. Na znaczeniu straciła „netykieta” i społecznościowe moderowanie dyskusji.
Niezwykła popularność, nieefektywna kontrola właścicieli, ograniczenia technologiczne i tolerancyjna netykieta sprawiają, że fora są też łatwym celem dla zorganizowanych grup produkujących „prawdę na zamówienie”. Opisywaliśmy to zjawisko w „Kulturze Liberalnej” na przykładzie inwazji rosyjskiej propagandy jako elementu działań wojennych na Ukrainie. Wokół grup dyskusyjnych powstał ekosystem firm zajmujących się marketingiem (w tym także marketingiem politycznym). W rezultacie opinie na forach często są sztucznie tworzone, niereprezentatywne, zafałszowane, nasycone nienawiścią – a sentymentem i wrażeniami czytelników z lektury można sterować za pomocą zorganizowanych akcji.
Dla wielu użytkowników fora internetowe stały się synonimem wolności słowa, o którą nie warto walczyć. Tolerancyjny stosunek do hejtu stał się cechą charakterystyczną wielu serwisów informacyjno-rozrywkowych. Zjawisko nie jest nowe. I choć administratorzy wykonali już sporo pracy, żeby powstrzymać kolejne fale obraźliwych komentarzy, to podstawowa sprzeczność wciąż nie znika, a władze portali wcale nie palą się do jej rozwiązania – hejt pozwala zarabiać.