Fałszywe obietnice
Okresy kohabitacji zazwyczaj przynoszą polityczne fajerwerki. Na pierwsze nie trzeba było długo czekać – prezydent Andrzej Duda zaproponował organizację ogólnokrajowego referendum, co zaszachowało Platformę Obywatelską, która nie tak dawno zgodziła się na analogiczną inicjatywę prezydenta Komorowskiego. Referendalny wniosek prezydenta Dudy jest doraźnym zagraniem, choć ubranym w historię o rzekomej potrzebie wsłuchania się w głos zaniedbywanych obywateli. Patrząc na pytania zaproponowane przez obecną głowę państwa, można jednak dojść do wniosku, że jest to w istocie referendum na temat oceny rządów PO–PSL, coś w rodzaju ludowego weta aniżeli konstruktywnej propozycji.
Także pierwsze z niefortunnych referendów, to zarządzone na 6 września, ma głównie wymiar symboliczny, nie oddaje żadnej prawdziwej decyzji w ręce obywateli i nie służy legitymizacji żadnej ważnej reformy, która przechodziłaby właśnie ścieżkę legislacyjną. Trzecie pytanie, o rozstrzyganie wątpliwości w prawie podatkowym na korzyść podatnika, jest nieaktualne, część prawników zwraca uwagę, że do tego jest błędnie postawione. Dwa pierwsze z kolei (o JOW-y i finansowanie partii z budżetu) są tak nieprecyzyjne, że niezależnie od wyniku – wiążącego czy niewiążącego – kluczowe decyzje będą i tak podejmować wybrani w jesiennych wyborach reprezentanci narodu.
To oni zdecydują, czy wprowadzić w Polsce 460 JOW-ów na wzór brytyjski (mało prawdopodobne), czy na przykład system mieszany, gdzie tylko część mandatów będzie obsadzana w JOW-ach (nota bene byłby on najpewniej bardziej proporcjonalny niż obecny). To oni zdecydują również, czy ewentualny głos sprzeciwu obywateli wobec „dotychczasowego sposobu finansowania partii z budżetu” ma oznaczyć całkowitą likwidację finansowania partii za pomocą subwencji, ich obniżenie, a może wprowadzenie odpisu podatkowego (choć podatki to przecież też część budżetu). Obywatele nie będą w najbliższą niedzielę oceniać żadnej konkretnej alternatywy wobec obecnego systemu, a jedynie wypowiadać się, czy podoba im się on podoba, czy też nie.
Problem z referendum numer dwa, w kształcie zaproponowanym przez Andrzeja Dudę, jest jeszcze inny. Po pierwsze dotyczy kwestii rozstrzygniętych przez właśnie kończący kadencję parlament. Po drugie – są to sprawy, które z powodzeniem mógłby podjąć nowo wybrany parlament i nowo sformowany gabinet. Główna partia pretendująca do stworzenia rządu po wyborach mogłaby już teraz zaproponować odpowiednią reformę systemu emerytalnego i reformę szkolnictwa, odwracające zmiany wprowadzone przez rządy PO–PSL. Te kwestie powinny być przedmiotem normalnej kampanii wyborczej, na równi z innymi ważnymi sprawami kraju, o których referendum milczy, a którym trudniej będzie się przebić do debaty publicznej, jeśli referendum i wybory odbywałyby się jednocześnie.
Małość polityków
Krótko mówiąc, Wola Ludu, która miałaby się objawić w referendum Andrzeja Dudy, i tak będzie musiała być przetworzona na konkretne rozwiązania ustawowe – a tych tu i teraz nikt nie proponuje i do wyborów takie konkretne propozycje na pewno nie powstaną. Referendum, które nie dotyczy konkretu, jest pozbawione sensu, nawet jeśli będziemy zaklinać rzeczywistość, że – jak twierdzi szefowa Kancelarii Prezydenta, Małgorzata Sadurska – to jest tylko „decyzja kierunkowa” wyznaczona przez Naród, oświetlająca drogę przyszłemu parlamentowi.
Pomysł Dudy na dłuższą metę szkodzi polskiej polityce, bo instytucja referendum została potraktowana jako instrument do narzucenia porządku kampanii przed wyborami parlamentarnymi. Prezydent, posiłkując się trzema „zmielonymi” pytaniami, najwyraźniej chce zaingerować w przebieg wyborów parlamentarnych i fundamentalnie zmienić charakter kampanii wyborczej. Można się na przykład spodziewać, że referendum spolaryzowałoby bardziej elektoraty PO i PiS, stawiając w kłopotliwej sytuacji wszystkie mniejsze siły polityczne.
Co więcej, referendum numer dwa dotyczy spraw zawikłanych, powiązanych z innymi kwestiami. Trudno o nich decydować w powszechnym głosowaniu, nie biorąc odpowiedzialności za systemowe konsekwencje. Musiałaby je przyjąć na siebie większość rządowa wyłoniona w wyborach. Na tym polega przewaga demokracji przedstawicielskiej nad bezpośrednią.
Co sprawia, że kwestie referendalne – emerytury, sześciolatki i Lasy Państwowe – nie zostały przyjęte przez partie polityczne do programów przedwyborczych? Celebrujemy obywatelską genezę pytań referendalnych, tak jakby to miało przekonać wszystkich, że te kwestie są „polityczne inaczej”, że są „spoza brudnego świata partyjnych rozgrywek”. Zastanawiam się, czy naprawdę politycy tak bardzo uwierzyli w swoją małość, że do podjęcia strategicznych decyzji potrzebują dodatkowej referendalnej legitymizacji, uzupełniającej mandat otrzymany w wyborach?
Owszem, to prawda, że „za referendami stoją miliony podpisów”. Nie zapominajmy jednak, że za rządami PO–PSL stoją miliony głosów z 2007 i 2011 r., podobnie jak za wyborem Dudy w 2015 r. I że jesienią nasza konstytucja wzywa do urn kolejne miliony wyborców po to, by wybrali kolejny parlament.
W obowiązującym w Polsce ustroju politycznym wybory parlamentarne są najważniejsze – to one decydują o tym, kto tak naprawdę rządzi państwem. Powinno być jasne, że legitymizacja pochodząca z tych wyborów jest wystarczająca do rządzenia i wprowadzania nawet daleko idących reform. A partie powinny skupić się na swoich programach i projektach konkretnych ustaw, zamiast na referendalnej wymianie ciosów.