Ton weekendowi miał nadać Kongres Kobiet, ale nawet tamtejsze dyskusje zostały zdominowane przez kwestie przyjmowania i tolerancji wobec uchodźców, których osobista i zbiorowa tragedia rozgrzewa do czerwoności – głównie mową nienawiści – niektóre fora. W piątkowy wieczór, akurat w czasie, gdy pierwszy dzień Kongresu dobiegał końca, zaczynał się mecz Legia–Zagłębie Lubin, w czasie którego zdecydowana większość kibiców skandowała, wymachując przy tym „odpowiednimi” flagami: „Cała Legia krzyczy: Nie dla tej islamskiej dziczy”. Warszawa nie jest tu wyjątkiem. W weekend na większości stadionów Ekstraklasy – np. w sobotę na poznańskim stadionie Lecha – kibice wykrzykiwali podobne, antyuchodźcze hasła.

Część z nich zapewne poszerzyła swój repertuar w czasie marszu przeciwko polityce przyjmowania uchodźców, który przeszedł w sobotę ulicami Warszawy. Mimo zakazu ze strony Ratusza, wojewoda mazowiecki, chyba czując nadchodzący wiatr zmian na polskiej scenie politycznej, postanowił zezwolić jednak na demonstrację prawicowej i konserwatywnej siły pseudopatriotyzmu i braku tolerancji. Demonstracja niechęci wobec obcych była zdecydowanie głośniejsza i bardziej wulgarna – a dzięki temu bardziej widoczna – niż inteligencka akcja pod pomnikiem Mikołaja Kopernika na Krakowskim Przedmieściu, gdzie witano uchodźców chlebem i solą. Wśród manifestujących swoje poparcie dla polityki przyjmowania uchodźców znalazła się m.in. Sylwia Urbańska, autorka niedawno wydanej książki pt. „Matka Polka na odległość”. To bardzo ważna lektura dla osób, które chcą zająć sensowne stanowisko w sprawie wciąż powracającej dyskusji dotyczącej matek migrantek i polskich „eurosierot” – ofiar migracji ekonomicznych.

W swojej książce Sylwia Urbańska opisuje kontekst społeczno-kulturowy, a nie tylko ekonomiczny, w jakim żyły przyszłe polskie migrantki w latach 80. i 90., zanim zdecydowały się wyjechać – lub zdecydowano za nie, bo często to była decyzja rodziny, np. męża czy teściów – do Niemiec, Stanów Zjednoczonych czy Belgii za pracą i zarobkiem. Po latach spędzonych na emigracji większość z nich (ok. 70–80 proc. przypadków) przyznawała, że zazwyczaj powodem, dla którego decydowały się na wyjazd – oprócz dobra dzieci, zapewnienia im lepszej ekonomicznie przyszłości – była przemoc domowa. Mówimy tu o przemocy fizycznej, seksualnej, ekonomicznej. O przemocy, wobec której kobieta nie otrzymuje w swojej wsi czy miasteczku wsparcia – ani ze strony policji, ani Kościoła, ani lokalnej społeczności. System zawiódł te kobiety na całej linii.

Urbańska przyznała w rozmowie, że bohaterki jej książki – gdyby wiedziały, że istnieje taka możliwość – mogłyby ubiegać się w Belgii o status uchodźcy, a nie żyć przez lata z łatką nielegalnej migrantki ekonomicznej. Mówiąc „uchodźca”, mam na myśli uproszczoną definicję, zgodnie z którą uchodźcą jest osoba, której rodzime państwo nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa, a w związku z tym żyje w ciągłym poczuciu zagrożenia. Zgodnie z tą definicją w latach 80. i 90. wyjechały z Polski za pracą dziesiątki tysięcy uchodźczyń – uciekając przed przemocą i brakiem perspektyw życiowych. Zasiedliły kraje Europy Zachodniej, często godząc się na życie jako obywatelki drugiej kategorii. Miały poczucie odrzucenia przez własne państwo, ale o dziwo i przyjęcia – choć na nierównych zasadach i nieoficjalnie – przez obywateli państwa obcego.

Ciekawa jestem ich opinii na temat tych rodaków, którzy tak gwałtownie sprzeciwiają się udzieleniu wsparcia kilku tysiącom uchodźców z Syrii, uciekinierów przed przemocą i wojną domową we własnym kraju. Te kobiety – każda z nich – przeżyła własną, indywidualną wojnę domową. I jako nieformalne uchodźczynie i oficjalne nielegalne migrantki najlepiej zdają sobie sprawę, jak wygląda los ludzi wypchniętych na margines. Może warto posłuchać głosu Matek Polek z naszego podwórka, zanim wzorem wojewody mazowieckiego pozwolimy na przemarsz tłumu, który zasłaniając się dobrem ojczyzny, głosi rasistowskie, ksenofobiczne i nienawistne hasła.