Jak pisaliśmy, festiwal rozpoczął się od niezbyt udanego koncertu Sinfonii Varsovii z Nikołajem Ługanskim [1] pod batutą Aleksandra Wiediernikowa. Następnie przyszła kolej na Rosyjską Orkiestrę Narodową (RNO) pod dyrekcją Michaiła Pletniowa, która na drugim ze swoich koncertów towarzyszyła Lukasowi Geniušasowi w nieczęsto grywanym „II koncercie fortepianowym” Piotra Czajkowskiego. Geniušas dobrze czuje się na scenie, nie ulega pokusie łatwego efektu i nie pozwala sobie na zbyteczną dezynwolturę, w odróżnieniu chociażby od Ługanskiego. W koncercie mądrze budował kulminacje, również w kadencji, której nie potraktował jak okazji do pustego popisu. RNO wykonała też „III symfonię D-dur” Czajkowskiego, zwaną „Polską”. W obu dużych formach rosyjska orkiestra pokazała brzmieniową klasę, zarówno w tutti – w dużej mierze dzięki precyzji barwowej i intonacyjnej kwintetu smyczkowego – jak i wystąpieniach solowych instrumentalistów (zwłaszcza w II części). Dyrygent oddał też polonezowy charakter finału symfonii, ale w sposób nieprzesadny: zachował stylizację, nie wywołując skojarzeń ze skansenem. Podziw może budzić dyscyplina metryczna orkiestry mimo żywych temp. Można by sobie życzyć, żeby Sinfonia Varsovia, mająca w Polsce podobny staż i status jak RNO w Rosji, potrafiła tak dobrze zagrać względnie prosty akompaniament w koncertach Chopina, jak Rosjanie o wiele trudniejszą partię orkiestrową w koncercie Czajkowskiego.
Jeszcze bardziej satysfakcjonujące były dwa występy cenionej Philharmonia Orchestra pod dyrekcją Władimira Aszkenazego. Pierwszy rozpoczęła „Serenada na smyczki” Edwarda Elgara, utwór z repertuaru emblematycznego dla siedemdziesięcioletniej historii zespołu. Było widać, że muzyka ta bliska jest członkom orkiestry, nawet jeśli nie z powodu ich osobistych preferencji, to dzięki praktyce w jej wykonywaniu. „Koncert a-moll” Ignacego Jana Paderewskiego pod palcami Dang Thai Sona przeszedł wszelkie oczekiwania, jakie można mieć wobec twórczości polskiego pianisty i dyplomaty. Dang Thai Son dał prawdziwy popis – jednak w innym znaczeniu niż to, w którym zwykle używa się tego słowa, popisał się bowiem nie karkołomnymi tempami czy wielkim wolumenem, lecz wrażliwością na barwę dźwięku. Panował nad nią lepiej i piękniej niż zdecydowana większość pianistów na festiwalu, ale było to opanowanie dalekie od chłodu, mechanicznej kontroli. Wirtuozeria wpisana w ten koncert stanowiła dla niego zaledwie pretekst do wykazania się muzykalnością, a nie cel sam w sobie. Dzięki niej pokazał, że partyturowa głębia nie jest nieodzowna, by przedstawić utwór jako wartościowy. Podobnie ma się rzecz z orkiestrą: instrumentacja nie jest u Paderewskiego ani rewolucyjna, ani błyskotliwa, ani nawet szczególnie konsekwentna, natomiast Aszkenazi potrafił sprawić, że akompaniament wypadł atrakcyjnie. Widać warto sprowadzić orkiestrę z Anglii, solistę z Korei i dyrygenta-obywatela świata, żeby usłyszeć w kompozycji polskiego patrioty coś interesującego.
Wykonanie „II symfonii” Rachmaninowa cechowała bardzo przestrzenna koncepcja, pozwalająca wyróżnić wiele planów barwowych w obrębie poszczególnych sekcji, dzięki czemu dźwięk nie uderzał w słuchaczy jedną płaską ścianą, zwłaszcza przy forte. Muzycy zdawali się oddychać w jednym tempie, co było pewnie po części zasługą charyzmatycznego koncertmistrza (i świetnego solisty, jak pokazała „Serenada”). Ogromne wrażenie robiły instrumenty dęte blaszane, miały idealnie stopliwe brzmienie, które samo w sobie było wzruszające.
Na program drugiego koncertu londyńskiej orkiestry, również pod dyrekcją Aszkenazego, złożyły się: brawurowo wykonana „Uwertura Romeo i Julia” Czajkowskiego, „Koncert f-moll” Chopina oraz „Valse triste” i „V symfonia” Sibeliusa. W Chopinie usłyszeliśmy Nelsona Freirego, który zaczął nietypowo, bo arpeggiem. Odbiega to wprawdzie od tekstu, za to doskonale mieści się w stylu utworu i epoki. Freire nie przestaje budzić podziwu konsekwentną pewnością ruchów, co daje poczucie miarowego oddechu: takiego, który świadczy o dobrej kondycji pianistycznej i umożliwia swobodną realizację zamierzeń wykonawczych. Wielokrotnie przeszkadzało nam podczas festiwalu niechlujne wychodzenie z dźwięku przez wielu pianistów, tj. odrywanie rąk od klawiatury z wciśniętym jeszcze potem prawym pedałem, co skutkowało niechcianymi efektami, brzęczeniem i nierównym wygasaniem dźwięku, często tym bardziej przykrym, że występowało na samym końcu utworu. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie kwestia mechaniki fortepianu. Okazało się jednak, że u Freirego, podobnie zresztą jak u Dang Thai Sona, problem w ogóle nie wystąpił.
„Smutny walc” Sibeliusa maksymalnie skupiał uwagę mistrzowską gradacją dynamiczną i – wbrew melancholijnemu tytułowi – cieszył ucho, ponieważ nawet przy pianissimo possibile dźwięk smyczków nie zamieniał się w szum o trudnej do ustalenia wysokości i pozostawał nasycony. Już w tej miniaturze słychać było ekonomiczne podejście dyrygenta do „metabolizmu formy”, które całą swoją pełnię ujawniło w „V symfonii”. Doskonale świadomy interpretacyjnych dominant utworu, Aszkenazi mądrze gospodarował czasem i środkami wykonawczymi, nie nużąc nadmiarem kulminacji ani nie nudząc ich niedostatkiem; wiedział, co chce uzyskać i jak to zakomunikować orkiestrze. Rzadko się widzi dyrygenta, który schodzi ze sceny ostatni, przy czym jego ujmująca skromność nie oznacza braku pewności siebie czy ekspresyjności przy pulpicie. Na koniec obu koncertów dowcipny Aszkenazi znów zagrał w Warszawie Chopina, choć rękami muzyków orkiestry, którzy wykonali „Preludium op. 28 nr 17” w orkiestracji jednego ze skrzypków zespołu. Zostawało ono w uszach niczym Ohrwurm – równie piękny, jak trudny do przepędzenia.
Koncerty Philharmonia Orchestra z Aszkenazim były bodaj najjaśniejszymi punktami festiwalu. Oba te wieczory, podobnie jak występy RNO, były swoistą kalibracją ucha: przypominały, jak może i powinna brzmieć orkiestra, dowodziły też, że taką jakość da się uzyskać nie tylko w nagraniach. Jednocześnie zaobserwowaliśmy, że nie wszyscy słuchacze byli gotowi docenić poziom tych wykonań: gdy grano Sibeliusa, część publiczności zdawała się być znudzona, robiła wszystko, tylko nie słuchała – pewnie nie była przygotowana na bardziej zaawansowaną i mniej znaną symfonikę. Choć trzeba przyznać, że ten koncert nie stanowił pod tym względem aż tak dużego wyjątku, ponieważ w czasie festiwalu do smutnej normy należały brawa między częściami utworów. Być może zamiast dystrybuować gratisową gazetę poświęconą festiwalowi (do szeleszczenia w trakcie koncertu?), można by rozdać skromne ulotki z dokładnym programem występu, najlepiej z zaznaczeniem miejsc, gdzie brawa będą mile widziane. W końcu nawet najbardziej obyci słuchacze nie muszą kojarzyć, ile części ma każda większa forma albo ile jest pieśni w cyklu; poza tym nie każdy, kto przychodzi na koncert czy dwa, będzie kupował książkę programową całego festiwalu.
Koncert zamykający – z udziałem Julianny Awdiejewej, Ingolfa Wundera i Krzysztofa Jabłońskiego oraz Orkiestry Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Jacka Kaspszyka – stanowił niestety swojego rodzaju dekalibrację ucha. Zaczęło się od nieprzewidzianego w programie wieczoru utworu na rozgrywającą się orkiestrę. Nie chodzi bynajmniej o chwilę strojenia instrumentów tuż przed wejściem dyrygenta, tylko o bite dziesięć minut bardzo głośnego rozgrywania się orkiestry na estradzie, które razem z lekkim gwarem zajmującej miejsca publiczności tworzyło ogłuszającą kakofonię zamiast chwili wyciszenia przed występem. Najwyraźniej rozgrywanie się w kuluarach jest tylko dla przyjezdnych zespołów, klasy dalekiej od Orkiestry Filharmonii Narodowej.
Słuchaczy, uskrzydlonych koncertami z dwóch poprzednich dni, już pierwsze dźwięki smyczków w wariacyjnym cyklu „Rapsodia na temat Paganiniego” sprowadziły na ziemię lub może jeszcze nieco niżej. Instrumenty dęte zaprezentowały swoje, alternatywne wariacje na temat partytury Rachmaninowa, a atrakcyjne zabiegi instrumentacyjne (na przykład urocze wejścia harfy) ginęły w ogólnej bezkształtnej masie brzmieniowej. Słabą stroną orkiestry FN pozostaje często nieczyste, a w najlepszym razie nieładne forte. Awdiejewa, która sprawdza się w repertuarze neoromantycznym, zaprezentowała dobry poziom, z pewnością lepszy niż Wunder w „Koncercie f-moll” Chopina, w którym największą – i chyba jedyną – atrakcję stanowiło całkiem udane waltorniowe „solo grozy” w finale. W koncercie tym, obok spodziewanej, stosunkowo rzadkiej artykulacji col legno w III części, w II części wystąpiła artykulacja col foglio polegająca na bardzo głośnym przewróceniu nut przez muzyków tuż przed długą pauzą.
Na zakończenie wieczoru i festiwalu „Koncert e-moll” Chopina zagrał Krzysztof Jabłoński. Trzeba przyznać, że – w odróżnieniu od wielu pedagogów Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina – Jabłoński nie dość, że aktywnie koncertuje, to nie musi się wstydzić swojego występu przed studentami, a oni nie muszą się wstydzić za niego. Swoim wyczuciem stylu i solidną grą bez udziwnień na siłę zdystansował zarówno Wundera, jak i Ługanskiego. Bisował również solidnie, ostatnią etiudą z op. 10 (tzw. „Rewolucyjną”) oraz potężnym „Polonezem As-dur op. 53”.
Warto było się przejść na kilkanaście koncertów Festiwalu „Chopin i jego Europa”, żeby usłyszeć parę wykonań niezłych i kilka świetnych, które zostaną w pamięci na dłużej. Zresztą nawet nie najlepsze koncerty mają tu wartość poznawczą, ponieważ szeroki jest zarówno festiwalowy repertuar, jak i dobór wykonawców, za czym idzie przegląd stylów, szkół, zapatrywań estetycznych. Być może dałoby się uzyskać jeszcze lepszy efekt, gdyby nie wierzyć bezkrytycznie renomie niektórych artystów. Jednak z drugiej strony to poniekąd dobrze, że pojawiają się również oni, bo dzięki temu ewentualne wątpliwości odnośnie do poziomu można zamienić w pewność.
Przypis:
[1] Przy podawaniu nazwisk wykonawców autorzy stosują transkrypcję alfabetu rosyjskiego (i pokrewnych) według „Słownika języka polskiego PWN”, a nie, jak to się rozpowszechniło, transkrypcję angielską. Stosowanie tej ostatniej nie tylko jest obce polszczyźnie i niepotrzebnie komplikuje zapis, lecz także może prowadzić do nieporozumień wynikłych z niedoskonałości systemu angielskiego, np. Pletnev można odczytać błędnie jako „Pletniew”, podczas gdy chodzi o Pletniowa, Lugansky to w rzeczywistości Ługanskij, a nie „Luganskij”. Niektóre nazwiska, jak Sokhiev (Sochijew) czy Avdeeva (Awdiejewa), w ogóle trudno polskiemu odbiorcy zidentyfikować w wersji zanglicyzowanej.
Wydarzenie:
Festiwal „Chopin i jego Europa”
15–29 sierpnia 2015 r.