Masowy exodus z krajów Bliskiego Wschodu w ciągu kilku tygodni zmienił agendę w krajach Unii Europejskiej. Ukraina znalazła się na marginesie. Zresztą europejskie postrzeganie tego, co się dzieje w tym kraju, jest dalece nieadekwatne, nawet na poziomie języka. Zachodnie media, a za nimi także „Kultura Liberalna”, używają określenia „kryzys ukraiński”. Tak więc tocząca się od półtora roku wojna, której ofiarą pada przede wszystkim ukraińska ludność cywilna, to kryzys wewnętrzny.
Wmówienie zachodniej opinii publicznej, że to wojna domowa, to tylko jeden z wielu sukcesów kremlowskiej propagandy. Zdumiewająca jest łatwość, z jaką Rosja narzuca własne pojęcia, oraz skwapliwość, z jaką część zachodniej opinii publicznej godzi się na coś, co nazywa „poszanowaniem interesów Rosji”, a co w istocie swej przypomina poszanowanie praw gwałciciela i oskarżanie gwałconej, że sama prowokowała swym zachowaniem. Cóż, Putin po prostu inaczej nie mógł się zachować, to Ukraińcy sami go przecież sprowokowali, bynajmniej nie swym poczuciem godności i umiłowaniem wolności, a tym, że poddali się amerykańskiej intrydze.
Nie ja pierwsza wyrażam przekonanie, że tocząca się na terytorium Ukrainy wojna nie jest sprawą wewnątrzukraińską. Ta wojna nie ogranicza się do rosyjskiej agresji wobec sąsiada. To wojna przeciwko Unii Europejskiej i Stanom Zjednoczonym, przy czym rozgrywana na tyle umiejętnie, że ani UE, ani USA wciąż jeszcze się co do tego nie zorientowały.
Do argumentów politologów czy obserwatorów stosunków międzynarodowych interpretujących w ten sposób politykę Rosji dorzucę jeszcze jeden: językowy z pogranicza historii socjotechniki i dyplomacji. Kilka miesięcy temu w rosyjskich mediach odkurzono stare hasło sprzed 90 lat: „Oto nasza odpowiedź Chambarlaine’owi”. W 1927 r. w odpowiedzi na notę protestacyjną brytyjskiego ministra spraw zagranicznych wzywającą rząd ZSRS do zaprzestania zbrojnego wsparcia rewolty w Chinach i powstrzymania się od antybrytyjskiej propagandy rozpoczęto kampanię propagandową, w ramach której i rozbudowę przemysłu zbrojeniowego, i każdy inny sukces w rozwoju kraju ukazywano jako odpowiedź na rzekomą oszczerczą propagandę Zachodu wobec Rosji. Do niedawna pod tym hasłem niszczono żywność pochodzącą z krajów Unii.
Podsycanie konfliktu w Syrii, w szczególności wsparcie militarne, o czym wprost mówił rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, jest tylko jednym z elementów stymulowania sytuacji na Bliskim Wschodzie. To też „nasz otwiet Chambarlaine’u”. Fala uchodźców z Syrii zachwiała porządkiem europejskim. Latami wypracowywana umowa w Schengen w ciągu kilku tygodni może lec w gruzach. Podobnie jak wspólnota europejska, może nie w sensie formalnym, ale w sensie wspólnoty wartości. Czy nadal będzie się to nazywać wojną hybrydową? Czy też europejska opinia publiczna uwierzy, że to prawicowcy i ksenofobia sprawiły, że nie sprostaliśmy wyzwaniu?
Nie zamierzam bagatelizować rozmiarów tego wyzwania ani skali zjawiska, nie mówiąc już o dramacie, jaki przeżywa wielu uchodźców, którzy z narażeniem życia próbują przedrzeć się przez morze, przez granice, przez zasieki. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na to, że jak dotąd mowa o kilkuset tysiącach osób. I 28 krajach UE. Jeśli wysokość kwot imigrantów przyjmowanych przez poszczególne kraje zachwieje tak potężną instytucją, jaką jest UE, oznacza to, że udało się udowodnić jej słabość. „Nasz otwiet Chambarlaine’u”.
Zamknięcie granic, które dziś obserwujemy wewnątrz Unii, trwa już co najmniej od roku. Pierwszym murem, jaki wyrósł, były stopniowo rosnące utrudnienia w wydawaniu wiz obywatelom Ukrainy, pomimo oficjalnych deklaracji o rychłym skasowaniu wymogu wizowego dla Ukraińców. Konsulaty państw unijnych, z wyjątkiem polskich, coraz rzadziej udzielają Ukraińcom wiz długoterminowych. Nic dziwnego, w kraju, przeciwko któremu wytoczyła wojnę Rosja, są miliony, nie setki tysięcy uchodźców. Większość z nich znalazła tymczasowe schronienie na terenie Ukrainy lub wciąż go szuka. Część jednak wybiera inną drogę. Ostatnie oficjalne dane mówią o 800 obywatelach Ukrainy, którzy ubiegają się o status uchodźcy w Hiszpanii i 400 osobach, które chcą uzyskać taki status w Polsce. Rzecz jasna, nie wszyscy ukraińscy obywatele przebywający za granicą proszą o taki status. Znakomita większość spośród nich szuka innych sposobów, by pozostać. O nich jednak nikt głośno nie mówi. Jak też o korzyściach stąd płynących.
Kto odważy się dziś głośno powiedzieć, że znaczna część prywatnych uczelni polskich uzyskała dzięki młodym Ukraińcom szansę na przetrwanie? A przecież w wielu z nich już ponad połowę studentów stanowią osoby z Ukrainy. Wedle ostrożnych szacunków w Polsce studiuje obecnie 30 tysięcy młodych Ukraińców. Starsi, zwłaszcza z Zachodniej Ukrainy, imają się dorywczych prac: opieki, sprzątania, pracy w ogrodnictwie. Przeważnie legalnie. Płacą podatki, nie pobierają świadczeń socjalnych ani emerytur. Jakie więc hipotetyczne straty dla gospodarki przynoszą? Ci najbardziej operatywni znajdują inne sposoby: rejestrują własne firmy lub kupują nieruchomości na terenie Unii Europejskiej (lektura reklam, której oddawałam się nolens volens podczas ostatniej podróży ukraińskim Intercity, jest pod tym względem bardzo pouczająca). Wedle ustawodawstwa części krajów jest to dostateczna podstawa dla uzyskania karty stałego pobytu. Takiej statystyki jednak nie prowadzi nikt.
Nie ma też wiarygodnej statystyki dotyczącej uchodźców, którzy pozostali na terenie Ukrainy. Wedle szacunkowych danych to ponad dwa miliony osób. Miasto wielkości Warszawy. Dwa miliony uchodźców w kraju, który liczbą mieszkańców niewiele odbiega od Polski i którego PKB jest 2,5-krotnie mniejsze niż polskie. W kraju, na terytorium którego toczy się wojna. W kraju, w którym nie istnieje program systemowej pomocy uchodźcom. Pomoc z zagranicy również nie ma systemowego charakteru. W jaki więc sposób te dwa miliony osób przetrwały rok, przeżyły zimę w klimacie kontynentalnym?
Niewątpliwie najbardziej aktywne jednostki same dają sobie radę. Przykładem jest pochodząca z Doniecka Ołena Stiażkina, pisarka, Rosjanka, która w trakcie ceremonii wręczenia „Rosyjskiej nagrody” za rok 2013 w Moskwie 22 kwietnia 2014 roku (!) mówiła o swojej miłości do ojczyzny – Ukrainy. Żartem zwróciła się także do prezydenta słowami odeskiego żartu „Wowa, przestań psuć babci na nerwy!“. Wkrótce potem musiała opuścić swoje miasto. Ołena Stiażkina pomogła w przeniesieniu macierzystego Uniwersytetu Donieckiego do tymczasowej siedziby w Winnicy. Badaczka i pisarka odnajduje się równie dobrze w Kijowie, jak i we Lwowie, bywa na konferencjach. Ale przede wszystkim bywa tam, gdzie czuje się potrzebna. Wśród uchodźców. A większość z nich, nawet tych wykształconych czy z dobrym zawodem, samodzielnie nie potrafi sobie poradzić.
W kraju, przeciwko któremu wytoczyła wojnę Rosja są miliony, nie setki tysięcy uchodźców. | Ola Hnatiuk
Od prawie półtora roku działają centra pomocy uchodźcom prowadzone przez wolontariuszy. W jednym z nich, w odległości kilometra od serca Kijowa i Ukrainy – Majdanu, na ulicy Frołowskiej na Podole, tuż obok klasztoru, wolontariusze gromadzą i rozdają dary: żywność, odzienie, lekarstwa. Kierują tych, którzy potrzebują dachu nad głową, pod różne adresy, przeważnie w obrębie Kijowa. Pomoc materialna, a nawet finansowa, trwa około miesiąca. Co tydzień otrzymuje ją około 200 osób. Niektórzy wracają, bo nie dają sobie rady. Centrum na Frołowskiej organizuje nie tylko codzienną pomoc, lecz także imprezy mające przywrócić normalność życiu uchodźców. Dla dzieci zorganizowano letnie wakacje. Na Nowy Rok – choinkę i prezenty. Większe kwoty uzyskują od firm, najczęściej tych nowoczesnych, nie tradycyjnych. Działanie umożliwia im ofiarność społeczeństwa – choć w ciągu półtora roku gwałtownie ono zbiedniało – i przede wszystkim ich własne poświęcenie. Mama trojga dzieci, z niemowlęciem przy piersi, od ponad roku kieruje tam dystrybucją pomocy. W samym Kijowie jest kilka takich ośrodków, w skali ogólnoukraińskiej nikt ich nie policzył.
Trudno też oszacować liczbę imigrantów z krajów Bliskiego Wschodu, przede wszystkim Iranu i Afganistanu, którzy przybyli tu w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Przecież granica z Rosją była przez ostatnie dwudziestolecie otwarta. Dość powiedzieć, że w dużych miastach powszechnym widokiem są kobiety w hidżabach, a w szkołach w wielu klasach obok uchodźców z Donbasu czy z Krymu uczą się także dzieci muzułmanów. Kwestia ta wymagałaby odrębnej uwagi, wspominam o tym jedynie po to, by uświadomić czytelnikom, że również w Ukrainie żyje duża społeczność muzułmańska wywodząca się spoza granic tego kraju, niemająca prócz religii nic wspólnego z Tatarami krymskimi.
Skala zaangażowania w niesienie pomocy w Ukrainie, gdzie jeszcze dwa lata temu powątpiewano w istnienie społeczeństwa obywatelskiego, jest ogromna. Wedle badań socjologicznych 30 proc. społeczeństwa uczestniczy w różnych formach wolontariatu. Od ponad roku jesteśmy w Polsce świadkami wielkiego zaangażowania w niesienie pomocy Ukraińcom. Najpierw rannym na Majdanie, potem sierotom po poległych na Majdanie, następnie falom uchodźców oraz ludziom, którzy pozostali w strefie przyfrontowej, bo nie potrafili porzucić swych domów.
O tym jednak gazety nie piszą. Piszą natomiast o obojętności społeczeństwa, o strachu przed zalewem imigrantów, o obcych, którzy żądać będą od sytych Europejczyków pomocy, o znieczulicy biurokratów, o drutach kolczastych na granicy węgiersko-serbskiej, o „barbarzyńcach u bram”.
Witalij Portnikow, wybitny dziennikarz ukraiński żydowskiego pochodzenia, najnowszy swój tekst zatytułowany „Jestem z narodu uchodźców”, w którym wyraża współczucie arabskim uchodźcom, zakończył konkluzją: „Dlatego ludzi należy przyjąć i znaleźć dla nich schronienie. A Syrię uratować, nie bacząc na dążenie Putina i Asada, by ją unicestwić. Uratować i uleczyć, by ludzie, którzy dziś poszukują schronienia w Europie, mogli wrócić do domu”.
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że Portnikow miał na myśli nie tylko Syrię.