Blyskotliwi_chlopcy_okladka

Niezależnie od poziomu zaawansowania inwestora podstawowy mechanizm działania giełdy znamy wszyscy. Powiedzmy, że inwestor zgłasza chęć zakupu tysiąca akcji Apple’a za 50 dol. za sztukę. Akcje są dostępne na giełdzie dokładnie w tej właśnie cenie, polecamy więc naszemu brokerowi dokonanie transakcji. Ten wciska przycisk „kupuj”, a akcje lądują w naszym portfelu. To wszystko? Nic bardziej mylnego. W ciągu ułamków sekundy, które upłynęły od kliknięcia do zaksięgowania akcji, na naszym koncie bardzo wiele się wydarzyło. I właśnie o tych ułamkach sekund oraz o miliardach dolarów, które przyniosły potrafiącym owe sekundy wykorzystać, opowiada nowa książka Michaela Lewisa.

Sekunda to cała wieczność

Brad Katsuyama, główny bohater książki, to utalentowany trader banku Royal Bank of Canada, którego przełożeni w roku 2002, gdy miał zaledwie 24 lata, wysłali z rodzinnej Kanady prosto na Wall Street w ramach „wielkiej ofensywy” na amerykańskim rynku. Ofensywa przeszła właściwie niezauważona, ale kariera Brada jako specjalisty od giełdy rozwijała się szybko i już po kilku latach zarządzał kilkunastoosobowym zespołem brokerów.

Kłopoty zaczęły się w roku 2007, kiedy – jak twierdzi nasz bohater – na amerykańskiej giełdzie „zaczęły się dziać dziwne rzeczy”. Działające do tej pory bez zarzutu systemy komputerowe nagle zaczęły szwankować. Gdy Katsuyama próbował kupić pakiet akcji jakiejś firmy, rozmieszczony na jednej z kilkunastu różnych giełd zlokalizowanych w okolicach Nowego Jorku (w 2008 r. było ich już 13), cena papierów natychmiast rosła i to już po tym, gdy Brad nacisnął przycisk „kupuj”. Wyglądało to tak, jakby ktoś wiedział, co nasz bohater zamierza zrobić, a następnie uprzedzał jego działania.

Jeszcze nie tak dawno tego typu transakcje brokerzy, tacy jak Katsuyama, realizowali za pośrednictwem ludzi pracujących na giełdzie. W przypadku największej na świecie giełdy, New York Stock Exchange, byli to owi słynni mężczyźni w niebieskich kurtkach, których media pokazują zwykle, gdy w podnieceniu krzyczą na siebie nawzajem lub załamują ręce podczas kolejnych finansowych tąpnięć. Obecnie jednak cały giełdowy proces został zautomatyzowany, a większość giełd to już nie parkiety w centrach wielkich metropolii, lecz pomieszczenia zlokalizowane na obrzeżach – w tym wypadku w stanie New Jersey – pełne potężnych komputerów. „Koncepcja, wedle której pomiędzy inwestorami a rynkiem musiał istnieć żywy człowiek – pisze Lewis – odeszła do lamusa. Teraz praca giełdy (…) opierała się na zespole komputerowych serwerów zawierających program dopasowujący do siebie oferty” (s. 47).

Częstotliwość przeprowadzanych zgodnie z odgórnie ustalanymi algorytmami transakcji przyprawia o zawrót głowy. Tylko na NYSE dziennie wykonuje się ich 2,5 mln, zaś ich łączna wartość przekracza 70 mld dol. Przy takim natężeniu trudno było więc uwierzyć, by ktoś codziennie specjalnie czekał na Brada Katsuyamę, by następnie „podbierać” mu upatrzone przez niego akcje, kiedy ten chciał je kupić.

Początkowo Brad i jego mocodawcy winy szukali w systemie informatycznym banku RDC, ale wkrótce przekonali się, że dokładnie z takimi samymi problemami borykają się także inwestorzy w innych instytucjach. Gdy tylko próbowali sprzedać lub kupić jakieś aktywa, ceny zmieniały się w niekorzystnym dla nich kierunku. „Wszystko, co widzieli ludzie, patrząc na amerykański rynek giełdowy – liczby na ekranach zawodowych brokerów czy na pasku biegnącym u dołu ekranu na kanale CNBC – było jedną wielką iluzją” (s. 53). Wniosek był prosty: ktoś faktycznie wyprzedzał ich działania, stosując taktykę w giełdowej nomenklaturze nazywaną front-running.

Co się dzieje podczas mrugnięcia okiem?

Podstawowy mechanizm działania tego procederu był banalnie prosty. Ktoś z szybszym internetowym połączeniem między swoim biurem a poszczególnymi giełdami po prostu wyprzedzał zlecenie Katsuyamy i wykupował interesujące go akcje, przez co tym samym sztucznie podbijał ich cenę. Odprzedając je następnie naszemu bohaterowi, notował niewielki zysk. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę liczbę takich transakcji, takie minimalne zyski mogły dać niewyobrażalne przychody. Trochę tak, jakby nagle w jednym miejscu zebrać wszystkie niewydane przez sprzedawców „grosiki”, a następnie czynność powtarzać w tempie tysięcy na minutę. Na tym właśnie zasadza się istota handlu wysokich częstotliwości (High Frequency Trading, HFT), która na giełdach odgrywa coraz większą rolę.

Z pozoru wszystko wydaje się proste, skąd jednak ktokolwiek mógł wiedzieć, że nasz bohater chce kupić na rynku pakiet np. 10 tysięcy akcji IBM? Część winy leżała po stronie giełd sprzedających dostęp do informacji o ofertach firmom HFT na chwilę przed ich publicznym ogłoszeniem. Przedmiotem handlu były dosłownie tysięczne i dziesięciotysięczne części sekundy. Jak podaje Lewis czas przesyłu danych z biurka Katsuyamy do najdalej położonej giełdy, z jakiej korzystał, wynosił około 4 milisekund (tysięcznych części sekundy). Nawet przy wliczeniu w to wszelkich opóźnień wynikających z przeciążenia łącz czy ich zużycia wciąż były to niewiarygodnie krótkie momenty. Dla porównania czas potrzebny na odruchowe mrugnięcie oczami wynosi 100 milisekund (s. 61).

Większą szybkość dostępu do danych można było uzyskać na wiele sposobów. Jednym z nich było skorzystanie z lepszych światłowodów. Lewis opisuje na przykład wartą 300 mln dol. inwestycję polegającą na położeniu linii światłowodowej z Chicago do Nowego Jorku. Dzięki wykorzystaniu najnowszych technologii oraz ułożeniu przewodu w możliwie najprostszej linii udało się zaoszczędzić ułamki sekund. Czy to dużo? Niech odpowiedzią będzie to, że za pięcioletni wynajem tych łącz 200 firm z Wall Street zapłaciło po 10 mln dol., czym zapewniło inwestorom przychód w wysokości 2 mld dol.

Innym, także kosztownym sposobem, na przyspieszenie przesyłu było umieszczanie swoich komputerów w siedzibach giełd, co pozwalało skrócić drogę, jaką biegł elektryczny impuls z informacją. Choć trudno w to uwierzyć, targi dotyczyły dosłownie kilku- czy kilkunastometrowych odcinków. To właśnie dlatego, tłumaczy Lewis, giełdy „wbrew logice zaczęły się rozrastać po tym, jak zniknęli pracujący w środku ludzie”. Słynna siedziba nowojorskiej giełdy na Wall Street w Nowym Jorku miała jedynie 4 tys. metrów kwadratowych powierzchni, ale jej centrum danych zlokalizowane kilkadziesiąt metrów dalej już 37 tys. Przestrzeń wokół giełdowych komputerów „stała się na tyle cenna, że giełdy zwiększały swoją powierzchnię tylko po to, by móc ją sprzedać” (s. 189).

Jak to działa?

Podążając za tokiem myślenia Katsuyamy – który, nie do końca słusznie, przedstawiony jest w książce jako ostatni sprawiedliwy walczący o rynkową uczciwość – Lewis przedstawia nam rozmaite, różniące się w szczegółach, metody działania traderów HFT. Co ciekawe, firmy HFT nie czekały biernie na swoje ofiary, ale dla zmaksymalizowania zysków stosowały ciekawe przynęty, wykorzystując w tym celu prawo uchwalone po to, by chronić inwestorów (!).

Wprowadzone w życie w roku 2007 przez Komisję Papierów Wartościowych przepisy (Regulation National Market System) „zobowiązywały brokerów do wyszukiwania najkorzystniejszych cen rynkowych dla inwestorów, których reprezentowali” (s. 110). Brzmi rozsądnie, ale niestety nowe prawo okazało się bardzo dziurawe. Wcześniej, gdy inwestor chciał kupić np. 10 tys. akcji Microsoftu po 30 dol. za sztukę, ale na jednej z giełd dostępnych było 100 akcji po 29.99 dol., broker mógł zrezygnować z kupna po to, by nie „spłoszyć” rynku i poczekać na pojawienie się większej liczby sprzedających. Według nowych przepisów musiał zacząć od kupienia akcji po najniższej cenie – nawet jeśli było ich niewiele – a dopiero potem przesłać sygnał o chęci kupna do innych giełd w poszukiwaniu kolejnych pakietów.

I znów, wszystko to oczywiście odbywało się w ułamkach sekund, ale w realiach Wall Street to bardzo dużo czasu. Skutek był taki, że na jednej z giełd firmy HFT wystawiały korzystne oferty małych pakietów akcji po to, by poznać zamiary dużych inwestorów. Jak klarownie wyjaśnia Lewis: „ktoś sprzedaje ci 100 akcji jakiejś firmy, żeby odkryć, że jesteś zainteresowany ich kupnem, po czym odwraca się i kupuje wszystko, co się da, powodując nagły wzrost cen (lub spadek, jeśli sytuacja jest odwrotna, a ty jesteś sprzedawcą)” (s. 126). Proste? Oczywiście, ale niezwykle skuteczne.

To dlatego efektem wprowadzenia nowych regulacji był gwałtowny wzrost udziału transakcji typu HFT w całym rynku. „Pomiędzy 2006 a 2008 r. udział traderów wysokich częstotliwości w całkowitym rynku akcji wzrósł dwukrotnie, z 26 do 52 proc. – i od tamtej pory ani razu nie spadł poniżej 50 proc. Całkowita liczba transakcji także gwałtownie podskoczyła, od mniej więcej 10 mln dziennie w 2006 r. do nieco ponad 20 mln dziennie w 2009 r.”. W proceder zaangażowane były i są największe banki inwestycyjne oraz setki nowych firm, które pojawiły się wraz z popularyzacją HFT.

Po odkryciu powyższych mechanizmów Katsuyama rozpoczął krucjatę na rzecz uzdrowienia rynku i podjął heroiczną decyzję o samodzielnym stworzeniu nowej giełdy wolnej od patologii HFT. Jego przedsięwzięcie może jednak co najwyżej stanowić pewną enklawę. Trudno bowiem w ten sposób zmienić ogromny giełdowy system. Nie uzdrowi go zapewne także zmiana przepisów, bo jak przyznaje sam Lewis cała historia Wall Street „wypełniona jest skandalami połączonymi ze sobą jak cyrkowe słonie trzymające się za trąby i ogony. Każda systemowa niesprawiedliwość brała się z jakiejś luki w prawie stworzonym w celu wyeliminowania poprzedniej niesprawiedliwości” (s. 115).

Po co to wszystko?

Książka Lewisa – podobnie jak jego poprzednie bestsellery napisana znakomitym, klarownym językiem – to nie tylko opis kolejnego, „legalnego przekrętu” na Wall Street. To także kolejna opowieść o rynkach finansowych, które już dawno stały się rzeczywistością samą w sobie, z realną gospodarką mających coraz mniej wspólnego. Dowodów na potwierdzenie tej tezy mamy coraz więcej. Jak choćby ten, który dostarczyły nam wydarzenia z kwietnia 2013 r. Ceny akcji Google’a spadły wówczas z 796 do 775 dol. tylko po to, by wrócić do poziomu 793 dol. A wszystko to w niecałe dwie sekundy! Jak to się stało? Nikt nie potrafi wyjaśnić. Wiadomo jednak, że w ciągu tych ułamków sekund ktoś zarobił ogromne pieniądze, a ktoś inny niemało stracił. Wiadomo również, że takie „niewytłumaczalne” zjawiska zdarzają się na rynku finansowym z rosnącą regularnością.

Po co nam wszystkie te mechanizmy? Jak pisze ekonomista z Uniwersytetu Cambridge Ha-Joon Chang, postępująca od lat 80. deregulacja rynków finansowych i dopuszczanie coraz to nowych produktów finansowych miały… poprawić ogólny poziom bezpieczeństwa. „Dominowało przekonanie, że większa swoboda zawierania umów zmaksymalizuje szanse na to, że aktorzy rynku finansowego wymyślą innowacyjne sposoby skuteczniejszego szacowania ryzyka i cen aktywów, tym samym przyczyniając się do większej stabilności systemu” [1].

Książka Lewisa dowodzi, że cel udało się częściowo osiągnąć, choć nie tam, gdzie spodziewałby się tego czytelnik, który z giełdą nie ma nic wspólnego. System z pewnością nie jest bardziej stabilny, ale ryzyko zostało wyeliminowane. Przynajmniej dla niektórych graczy. Jak bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że dwie duże firmy HFT – Virtu Financial i Tradebot – w ciągu kilku lat działalności prowadzonej przed największym kryzysem finansowym i po nim od lat 30. XX w. nie odnotowały ani jednego dnia, który przyniósłby straty? Szkoda, że nie da się tego powiedzieć o milionach zwykłych inwestorów.

Przypis:

[1] Ha-Joon Chang, „Ekonomia. Instrukcja obsługi”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015, s. 251.

 

Książka:

Michael Lewis, „Błyskotliwi chłopcy. Rewolta na Wall Street”, przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejku i Adam Olesiejuk, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2014.