Mimo wysokich oczekiwań i bombastycznych zapewnień strony chińskiej, niedawno zakończoną wizytę prezydenta Chin w Stanach Zjednoczonych ciężko uznać za przełomową, czy choćby wyjątkowo ważną. Osiągnięte porozumienia nie przysłaniają coraz widoczniejszego rozdźwięku pomiędzy aktualnymi mocarstwami, których interesy coraz bardziej się rozmijają. W światowych mediach pobyt Xi przyćmiła równoczesna wizyta papieża i to głównie media chińskie uczyniły z niej jedynkę wszelkich wiadomości. Nic więc dziwnego, że pewne przemówienie pewnego członka delegacji nie wzbudziło dużego echa, choć dużo mówi o poglądach chińskich decydentów na ewentualną współpracę i jej kształt, a także pokazuje, jak duży jest rozdźwięk pomiędzy słowami a czynami. Główny cerber chińskiego internetu, Lu Wei, w przemówieniu (pełen tekst tutaj) wygłoszonym w czasie US–China Internet Industry Forum w Seattle przytoczył pewną historię mającą ilustrować obecne relacje pomiędzy gospodarzami a gośćmi.
Dwóch ludzi wypływa łódką w morze. Gdy zaczyna się sztorm, kłócą się i zrzucają na siebie nawzajem obowiązek opuszczenia żagli. Dopiero gdy łódź bliska jest zatonięcia, zapominają o urazach i wspólnie zabierają się pracy, dzięki czemu udaje się im wygrać z żywiołem, bezpiecznie dobić do brzegu, a nawet zaprzyjaźnić. Historia jest zaczerpnięta z wiersza z „Księgi pieśni”, najstarszego dzieła literackiego Chin, zredagowanego (podobno) przez samego Konfucjusza. Dwóch skłóconych ludzi na jednej łódce to rzecz jasna Stany Zjednoczone i Chiny, morzem jest internet, a wzburzonymi falami – zalewający świat potok informacji. W dalszej części przemówienia Lu Wei przytaczał najróżniejsze dane mające potwierdzić, że to właśnie te dwa kraje są pod każdym względem największe, najważniejsze i najpotężniejsze w światowym internecie. Jego zdaniem Chinom i USA przypadła główna rola w zarządzaniu światową siecią, a wzajemne zależności sprawiają, że „żadna ze stron nie może wyrzucić drugiej za burtę”. Są skazane na współpracę i dlatego powinny ramię w ramię współdziałać, wzajemnie sobie nie szkodzić, ale ufać, tak aby w końcu mogli „dopłynąć do brzegu zwycięstwa, gdzie cała ludzkość osiągnie szczęście”. Zakończenie przemówienia, dość patetyczne, nawet jak na kwiecistą nowomowę chińskich towarzyszy, uwypukla konieczność kooperacji – nawet pomimo olbrzymich różnic i przeszkód – którą uzasadnia wysokość stawki.
Apel Lu Weia o współpracę i zaufanie zabrzmiał raczej cynicznie, zważywszy, że prezydent Xi Jinping w odpowiedzi na zarzuty gospodarzy dotyczące buszowania chińskich hakerów po serwerach amerykańskich koncernów, po prostu powiedział, że rząd chiński nigdy nie angażował się w „szpiegostwo przemysłowe”. Ataki wychodzą z Chin? Cóż, trudno zapanować nad 600 mln internautów. To chyba nadmierna skromność włożyła w usta prezydenta takie słowa, bowiem system kontroli internetu w Chinach, wspaniale zorganizowany i wyjątkowo skuteczny, wyłapuje z sieci wszelkie nieprawomyślne komentarze z szybkością bliską prędkości światła. Trudno więc sobie wyobrazić, aby bez wiedzy władz była w stanie tam działać zorganizowana grupa atakująca zagraniczne serwery. W myśl podpisanego porozumienia „oba kraje nie będą prowadzić ani świadomie wspierać hakerskich kradzieży własności intelektualnej”. Czy ktoś wierzy w szczerość tej deklaracji?
Odpowiedzią może być właśnie przeprowadzana akcja wycofywania amerykańskich agentów działających na terenie Państwa Środka. W lipcowym ataku na serwery urzędu ds. zarządzania kadrami skradziono dane ponad 20 mln osób, służby uważają, że atak wyszedł z Chin, ale nie złapały nikogo za rękę. Dyrektor National Intelligence, James Clapper, zapytany, czy wierzy, że porozumienie powstrzyma hakerskie ataki na USA, odpowiedział jednym słowem: „Nie”. Stwierdził również, że choć w umowie nie ma wyszczególnionych kar za łamanie postanowień, to rząd USA w razie konieczności może sięgnąć po sankcje ekonomiczne lub inne środki. Wysoki stopień zaufania odzwierciedla również sięgnięcie przez niego do reaganowskiego powiedzenia: „Trust but verify”, kalki rosyjskiego przysłowia „ufaj, ale sprawdzaj”, nota bene ulubionej maksymy Feliksa Dzierżyńskiego.
Panowie w łódce, mimo pięknie brzmiących deklaracji, ani nie zamierzają współdziałać, ani sobie nie ufają. Obaj za to czujnie się obserwują.